piątek, 13 grudnia 2013

Paryż mierzony zmysłami: wzrok


Czas skończyć z Paryżem zmysłowym, a moment jest na to dobry – za tydzień jedyne, czym będę zajęta, to pakowanie plecaka na przyjazd do Warszawy. Mam nadzieję, że do tego czasu pogoda pozostanie taką, jaką miałam okazję podziwiać przez ostatnich kilka dni; surowe słońce świeciło swoim słabym światłem na bezchmurnym od świtu niebie. Wyjątkiem było jedynie dzisiejsze popołudnie: najpierw mgliste, potem deszczowe. Mgła przypominała raczej pajęczynę bieli, która – szczególnie jesienią – potrafi rozpościerać się między drzewami w lesie, zmieniając je w groźne obiekty; paryska mgła oplatała budynki i skwer obok Cinémathèque Française.

Wzrok zostawiłam na koniec, bo najtrudniej opisać najoczywistsze; tę haussmanowską precyzję ulic i kamienic, do której niezmiernie szybko można się przyzwyczaić. Niekiedy jedynie odzywa się we mnie polska mentalność, narzekająca w wewnętrznym monologu: tak tu pięknie, tak estetycznie, że aż prosi się, aby coś rozpieprzyć. Na szczęście (?), w Paryżu istnieje równie wiele miejsc szpetnych, jak pięknych – nie tyle jednak chodzi o budownictwo, co o przerażające zaniedbanie. Brud i śmieci obecne są tu prawie na każdym kroku (a po doświadczeniu przesiadki z jednej linii metra w drugą na Châtelet pijaczków w warszawskich środkach komunikacji traktować można jako przyjemnie pachnących i dobrze wychowanych panów).

Kolejnym aspektem wzrokowego Paryża jest konieczność konfrontacji z mitem tego miasta jako miasta mody. Hm, nie. Francuzki – czym jestem bardzo zawiedziona – nie są niedbałe w swojej elegancji, są (generalizując, oczywiście) tylko niedbałe. Zdecydowanie stawiają na wygodę i nawet o tej porze roku częściej widuję kobiety w Nike'ach, aniżeli w butach na obcasie. Dużo prościej można napotkać doskonale ubranego, bardzo przystojnego mężczyznę w przedziale wiekowym 25-45. Polacy mogliby się wiele nauczyć od Francuzów, natomiast Polki są i ładniejsze, i przykładające większą uwagę do stylu – mimo braku sklepów takich, jak ACP, Zadig&Voltaire, The Kooples, nie wspominając o Comptoir de cotonniers oraz zawartości galerii La Fayette czy butików przy rue Saint-Honoré...

Co jednak stanowi bardzo miłą odmianę – praktycznie nie istnieje tu zjawisko dresiarstwa, a hipsterzy, jeśli już funkcjonują, to w obrębie kilku tylko ulic 2ème arrondissement. A i tak hipsterstwo wygląda tu inaczej, skontaminowało się ze świetnymi, niewielkimi i przytulnymi restauracjami, które sąsiadują z rzemieślnikami (papeteria, fotograf kolodionowy(!), stolarz robiący zabawki, którego można podglądać przez szybę w pasażu w pobliżu Étienne Marcel).

Przechodząc przez centralne dzielnice Paryża, jest co oglądać; nie sposób jednak odpędzić się od myśli, że już nie jest to nawet konsumpcjonizm, ale dziwny, bliżej nieokreślony stan po. Kto kupuje te wszystkie piękne rzeczy w równie pięknych sklepach? Czy nie stały się one bardziej wysublimowaną częścią turystyki? A może odpowiedzi nie są ważne, skoro tylu osobom odpowiada ten styl życia – od wystawy do wystawy, od metki do metki. Boję się tym zarazić, a w Paryżu jest to dość proste. Szczególnie w momencie, w którym – to coraz bardziej możliwe – zdobycie pieniędzy wystarczających na wydawanie ich na te przedmioty wydaje się być kwestią czasu. Ale to inna historia, do opowiedzenia na żywo.

Do zobaczenia za tydzień!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

post wściekło-sentymentalny

Dziś udało mi się sfinalizować absolutnie ostatnią rzecz, która była potrzebna do "zwykłego" życia we Francji - konto bankowe. Po przebrnięciu przez stosy dokumentów (należy okazać m.in.: zaświadczenie o zarobkach od pracodawcy oraz zaświadczenie o zamieszkiwaniu jednego miejsca przez okres dłuższy niż trzy miesiące, poparte rachunkiem za wodę czy prąd) udało się. Żyję już normalnie, u siebie, zwyczajnie. Dnie mijają, podobne do siebie. 

I jest mi z tym niewygodnie, już ruszyłabym się z miejsca, pojechała dalej (tym razem - o wiele dalej), ponownie decydując się na etap przetrwania, znajdowania, niepewności. Ucieczka to i uzależnienie od silnych emocji, żywienie się co prawda życiem prawdziwym, a nie wirtualnym, ale jednak nałóg. Nałóg adrenaliny, tej, co pozwala nie myśleć, zapominać, nie pracować systematycznie, nie przepracowywać wydarzeń na bieżąco. Inna sprawa - jest to smutne wrażenie, w którym upewniłam się podczas ostatniego weekendu, szampańsko spędzonego z przyjaciółką przede wszystkim na żartach i spacerach - to mój ambiwalentny stosunek do Paryża. Pisząc wprost, nie przepadam za nim, oto wniosek po kilku miesiącach pobytu. Paryż to miasto doskonałe do przebywania, nic-nie-robienia, kilkudniowej terapii, której świadkiem (oraz, przynajmniej częściowo, składnikiem) bywałam parę razy. Nie jest to jednak miasto do życia, przynajmniej - nie dla mnie. 

Gdyby Warszawę pozbawić negatywnego aspektu tej gigantycznej energii, która w niej panuje! Niestety, nie jest to możliwe; nie pozostaje więc nic innego, jak szukać dalej. A na międzyczas zostaje poezja:

in time’s a noble mercy of proportion
with generosities beyond believing
(though flesh and blood accuse him of coercion
or mind and soul convict him of deceiving)

whose ways are neither reasoned nor unreasoned,
his wisdom cancels conflict and agreement
–saharas have their centuries,ten thousand
of which are smaller than a rose’s moment

there’s time for laughing and there time for crying–
for hoping for despair for peace for longing
–a time for growing and a time for dying:
a night for silence and a day for singing

but more than all(as all your more than eyes
tell me)there is a time for timelessness

//cummings

wtorek, 26 listopada 2013

Paryż mierzony zmysłami: smak

Rozmawiałam dziś z A. (pozdrawiam), która odbywa właśnie ze swoim mężczyzną podróż po Azji, od Chin poczynając a na Indonezji kończąc. Narzekała na brak wina - a raczej, jego występowanie po horrendalnych cenach. Uśmiechnęłam się do siebie z mojej paryskiej kanapy, napisałam: no tak, tu jest wszystko, po czym zaczęłam zastanawiać się nad tym, co napisałam. Okazało się - co gorsza - że to prawda. Dla miłośników kuchni wszelakiej, którzy z różnych powodów nie chcą lub nie mogą wyjechać do Azji lub na Bliski Wschód, Paryż jest idealnym celem wycieczki kulinarnej.

Tylko w okolicy miejsca, w którym mieszkam, znajdują się: prawdziwa hinduska kantyna (nazywa się właśnie cantine), serwująca jedzenie "od swoich dla swoich"; sklep z produktami sprowadzanymi z Afryki (Senegal, Kamerun, RPA); sklep z produktami z Ameryki Południowej (yerba mate w 800 rodzajach, kawa oraz sprzedawcy mówący po hiszpańsku z prędkością światła) oraz kilka tureckich, marokańskich czy też algierskich boucheries.

Od mięsa warto rozpocząć opisywanie smaków Paryża (wegetarianie niech przejdą do następnego akapitu): tutejsze czerwone mięso jest daleko lepszej jakości, niż to, z jakim miałam do czynienia w Polsce. Ono po porstu pachnie - zarówno w stanie surowym, jak i po ugotowaniu/usmażeniu/upieczeniu. Nie umiem tego opisać, bo zazwyczaj nie lubiłam mięsa, ale można to chyba  porównać do wrażeń zapachowych, jakie robią na nosie świeże i już-nie-tak-świeże ryby (choć oczywiście, odcień tego zapachu jest zgoła inny). Prócz czerwonego mięsa nie sposób zapomnieć o niejakich merguezach (jedzonych przeze mnie po raz pierwszy, notabene, z J. na Saskiej Kępie), które są idealnym posiłkiem przed suto zakrapianą imprezą - może nieco zbyt ciężkostrawne, ale o wyrazistym smaku, niezmiernie sycące kiełbaski, które powinno się przyrządzać już bez użycia tłuszczu. Są jeszcze chipolitas, coś w stylu polskiej białej kiełbasy; już ich zapach przyprawia mnie jednak o dreszcze i mdłości.

Paryż to jednak również - i może przede wszystkim - prawdziwe zagłębie warzyw i owoców. Nazw wszystkich nie znam nawet po polsku, więc nie będę nawet próbowała się wysilać, ale szczerze polecam zupę marchwiowo-batatowo-kokosową z dodatkiem curry. Prócz tego figi, jakie mamy okazję jadać w Polsce wyłącznie w okolicach września, tu królują na każdym straganie, a rodzajów winogron jest bez liku; tak samo zresztą jak gruszek (co zdziwiło mnie nieco, jabłka i gruszki w hurtowych ilościach funkcjonowały dotąd w moim umyśle jedynie jako składniki złotej, polskiej jesieni). 

Smak paryski w największej mierze mogę jednak opisać poprzez relację kulinarną z dwóch wizyt, jakie złożyłam w miniony weekend. Pierwsza - kolacja u mojego szefostwa wraz z rodziną mojej szefowej (taki rodzaj zaproszenia nie jest standardowy we Francji). Ilość quiches ze wszystkimi możliwymi wsadami: cebulą oraz serem, kozim serem oraz pomidorami (po okresie nienawiści do koziego sera zaczynam się do niego przyzwyczajać, ponieważ jest wszechobecny), orzechami i serem (tak, ser jest wszędzie), bagietki i dobierane do nich dodatki (bardzo popularne są tu wszelkie mięsne mazidła oraz pasztety: kacze, gęsie, królicze, bażancie, ale oczywiście występuje jrównież nieśmiertelny hummus), wspomniana przeze mnie wyżej zupa, a na deser... oczywiście, sery. Sery, które zmieniają się również w miarę pór roku (o czym zaraz).

Drugą biesiadą - bo tylko tak to mogę nazwać - był obiad z pewnym Polskim Człowiekiem Kultury, który mieszka w Paryżu już od 30 lat. Wraz z żoną (jest ona fizykiem; odżyło moje pragnienie rzucenia wszystkiego w cholerę i wybrania się do Heidelbergu, by studiować fizykę cząstek kwantowych; dlaczego nie poszłam na fizykę?) urządzili nam (nasza trójka + ich przyjaciel, profesor historii z Poznania) wielką fetę; szampan o 13 naprawdę nie jest najlepszym pomysłem, szczególnie, jeśli potem doprawia się go kilkoma kieliszkami porto. A te szlachetne alkohole miały za towarzystwo nie mniej szlachetne pożywienie: krewetki, cielęcinę oraz... sery. No własnie, sery - nie będę nawet próbowała się o nich wypowiadać, gdyż zupełnie, zupełnie się na nich nie znam; przekażę tylko wiedzę dopiero co zdobytą: po pierwsze, od później jesieni do końca zimy istnieje pewien specjalny rodzaj sera, którego nie kroi się, a raczej nakłada na talerz za pomocą łyżki; po drugie - przydatne dla "bywających": gdy na stół wchodzą sery, można nabrać ich tyle, ile się chce, ale nie dobiera się ich później. Twoja strata!

Gdy do wspomnień minionego weekendu dodam jeszcze relację z ulubionych pod względem kulinarnym miejsc w Paryżu (tarta tatin, którą uwielbiam, w typowo paryskiej Cafe de Pont Neuf; croque monsieur, czyli zwyczajowe danie lunchowe składające się z chleba, szynki i sera w Sevigne, po zjedzeniu którego masz dosyć sera przez najbliższy tydzień; no i bagietki, tarty cytrynowe, słodkie aż do bólu zębów macarrones, gorfy, naleśniki, i dżemy! neisamowite dżemy, zbieram zamówienia na święta), przyprawione lampką dobrego wina, które można tu kupić już za 4-5€... Tak, Paryż to pod względem kulinarnym idealne miejsce do życia.

czwartek, 21 listopada 2013

Metro jako źródło cierpień

Napisz o Paryżu w kontekście mitu miasta zakochanych, przedstaw to w kąśliwy sposób - pisze do mnie O. Dzień wcześniej dostaję żartobliwego maila z Krakowa: Pani Olgo, staje się pani coraz bardziej ironiczna. Muszę zacząć uważać, by ironia nie przerodziła się w cynizm i nie zrobiła przerzutów z mózgu na resztę organizmu (to po prostu znak, by przestać mieszkać samej i poszukać współlokatora, zamiast pogrążać się w desperackim pracoholizmie).

Zamiast o zakochanych (brrr!), będzie więc kilka akapitów o metrze. Czy czujesz największą bezsilność w metrze albo RER? Właśnie doszłam do wniosku, że część smutnego Paryża ma smak i dźwięk właśnie paryskiego metra, napisała do mnie A. i nie sposób się z nią nie zgodzić, szczególnie ostatnio. Miesiąc temu napisałabym przede wszyskim o neutralnej przestrzeni tego środka lokomocji, o nic-nie-mówiących wyrazach twarzy jego użytkowników; dziś jednak sądzę, że twarze te mówią wiele. Moim zdaniem wyrażają przede wszystkim otępiałą rezygnację - zupełnie inaczej niż w Warszawie, w której większość osób w metrze przybiera wyraz twarzy pod tytułem od.....cie się ode mnie wszyscy. Powinnam jednak zaznaczyć - ponownie - iż to naprawdę zależy od linii metra oraz odcinku drogi, które ono aktualnie przebywa. Od około 18.30 do 20 (tu dzień pracy rozpoczyna się później, około 9-10, i później się kończy - zazwyczaj w podanych przeze mnie godzinach) linię nr 1 okupują przede wszystkim panowie w garniturach oraz panie w ołówkowych spódnicach (opcjonalnie: z torebkami Louisa Vuittona). Jeżeli chcecie wybrać się na przejażdżkę metrem z ludźmi pachnącymi najlepszymi perfumami, na pewno świetnym wyborem są okolice Opery. Jednak linia numer 4, którą jeżdżę najczęściej, wydaje się być jedną z najmniej bezpiecznych i najbardziej kolorowych (bynajmniej nie o kolor skóry mi chodzi). Paryskie metro widziało już wszystko, a na podłodze każdego wagonu z pewnością gościła krew - tak częste są tu bójki. Na podłodze jednej z linii często zresztą gościł (przynajmniej jesienią) bezdomny bez nóg, który ślizgając się po powierzchni próbował zdobyć pieniądze od pasażerów.

Stacje metra są błogosławieństwem - szczególnie teraz, kiedy pogoda przestała traktować Paryż ulgowo, ciągle pada i wieje, wieje przeszywająco, nie da się myśleć przez tak gwałtowny wiatr, on wywiewa wszystko - przede wszystkim dla bezdomnych. Wobec czego, trzeba to powiedzieć, metro potwornie śmierdzi. 

Tyle o, rzekłabym, trudnościach. Bo poza nimi paryskie metro jest cudownie logiczne, a Paryż staje się dzięki sieci równomiernie rozsianych po mieście stacjach idealnym miastem do gubienia się i chodzenia bez celu. Jak można się tu zgubić, skoro zawsze - prędzej czy później - trafimy na którąkolwiek z linii? Zapewne dzięki niemu to miasto wydaje mi się małe, podobne w rozmiarach do Warszawy, a przecież zupełnie tak nie jest.

Poniżej wrzucam moją mapkę metra - czerwone plamy to: miejsce, w którym mieszkam (Chateau Rouge), miejsca, w których pracuję (oba ulokowane są tuż przy Łuku); czarne okręgi to miejsca, w których mieszkałam dzięki uprzejmości znajomych; błękitne - moje ulubione obszary miasta; na żółto wreszcie zaznaczone jest Ecole Normale Superieure. Od którego moje myśli odbiegają coraz to dalej. Ale to inna historia.


niedziela, 10 listopada 2013

Paryż mierzony zmysłami: Węch

Zmysł powonienia w Paryżu może zwariować. Bo z tym miastem jest trochę tak, jak z przyjaźnią z osobą cierpiącą na borderline - na początku nigdy nie wiesz, co dobrego lub złego spotka cię na kolejnej uliczce; później zaczynasz uczyć się konkretnych miejsc, newralgicznych punktów dzielnic i przygotowujesz się na najlepsze lub najgorsze, próbując zachować własną równowagę.

I znowu: zapachy miasta można opisywać liniami metra. Po pierwsze, istnieją linie posiadające wyjątkowy tylko sobie zapach - najlepszym tego przykładem jest linia metra nr 6 (Charles de Gaulle – Étoile - Nation). Po drugie, linie, które przejeżdżają przez główne atrakcje turystyczne oraz bogatsze dzielnice pełne są bardzo dobrze pachnących ludzi, czego przykładem może być linia numer 1 (jeżdżąca z La Défense, czyli biurowego obszaru Paryża, znajdującego się w trzeciej strefie, do Château de Vincennes, wokół którego zabudowania mieszkalne przypominają ponoć miasteczko Wilanów; ponoć, bo jeszcze tam nie byłam). Ale są również linie metra, tak jak linia 2 i 4, w której często znajdują się kloszardzi (którzy zasługują, swoją drogą, na zupełnie oddzielny tekst).

Podejrzewam również, że każda dzielnica ma swój zapach - a może to tylko jej atmosfera? W każdym razie, szesnastka (z Łukiem Triumfalnym i Wieżą Eiffela), w której większość mieszkańców to biali mieszczanie około czterdziestki oraz sporo starszych osób, wygląda i pachnie jak Paryż, który chcielibyśmy znać. Le Marais, najmodniejsza okolica miasta pełna jest cudownych miejsc, które roztaczają swoją woń kilkanaście metrów naprzód: począwszy od najbardziej znanego falafela w mieście, do którego zawijasy kolejki ciągną się przez kolejne uliczki, poprzez sklep z kosmetykami, których zapach można wybrać samemu, aż do lokalnych perfumerii.

Bo perfumy w Paryżu stanowią - znowu - oddzielny temat. Nawet w znanych nam dobrze perfumeriach, jak Douglas czy Sephora znaleźć można dosłownie dziesiątki zapachów więcej; na półkach stoją również dziecięce flakony firmowane przez Burberry, Diora i tym podobne marki. Najciekawsze jednak wydają się być te perfumerie lokalne, małe, wyglądające bardziej jak ekskluzywne delikatesy. Jeszcze nie odważyłam się tam wejść, czuję, że stanowią one wehikuł do wkroczenia w inną rzeczywistość.

Ale Paryż to również zapach jedzenia: dopiero kupionej świeżej bagietki lub pain chocolat; sera, którego woń rozchodzi się w innym pokoju, jeśli trzymasz go zbyt długo w lodówce; świeżo przyrządzanej co rano latte (błogosławieństwo kawiarki); specyficznej woni owoców morza, sprzedawanych na cośrodowych i cosobotnich targach, podczas przemierzania których nos musi przyzwyczaić się do specyfiki zapachu dopiero co przywiezionych małż, ostryg i krewetek.

Te wszystkie nakładki zapachowe na miasto każą mi jednak sądzić, że pod nimi znajduje się coś jeszcze, coś nieuchwytnego - może to zapach budulca kamienic, trochę piaskowca, trochę mniej szlachetnego materiału (jedna z historyczek sztuki czytająca tego bloga może mnie wyprowadzić z ewentualnego błędu)? Nie wiem, naprawdę nie wiem; im dłużej tu mieszkam, tym bardziej skomplikowane staje się to miasto. I... myślę sobie, że nie chciałabym w nim żyć naprawdę wiele lat.

czwartek, 31 października 2013

Paryż mierzony zmysłami: Słuch

Czym jest cisza? - odpowiedź na to pytanie po kilkunastu (już!) tygodniach w Paryżu wydaje mi się być już zupełnie inną, niż tą sprzed kilku miesięcy.

Tu dzień rozpoczyna się dwoma dźwiękami: klaksonu ciągle tej samej ciężarówki, która między ósmą a ósmą trzydzieści próbuje przecisnąć się przez kiszkę rue de Clignancourt, oraz odgłosu kłótni moich sąsiadów z lewej strony pokoju. Przy krzykach jadam więc zazwyczaj śniadanie (trzeba jednak przyznać tej parze, że gdy milczą, słuchają świetnej muzyki: od Nicka Cave'a do Emiliany Torrini), próbując skupić się raczej na rześkim paryskim powietrzu (gdyby miało ono jakąś barwę, pewnie byłaby ona chłodna i świetlista jak materiał tutejszych kamienic). 

I chociaż - jak już wspominałam - można żyć w Paryżu nie zdając sobie sprawy z tego, co to właściwie za miasto, to oferuje ono bogatą ofertę koncertów w metrze: na liniach zahaczających o największe atrakcje turystyczne pojawiają się ciągle te same osoby, a repertuar doprawdy jest rozmaity. W tej Playliście Libertango i Piazzolla już od dawna są passé; ja codziennie stykam się z portugalskim popowym hitem ubiegłego lata, piosenką Heal the world Michaela Jacksona z solówką na saksofonie a nawet - Careless whisper George'a Michaela (na dobry początek tygodnia). Z co bardziej ambitnych rzeczy: melorecytacja (?) podobna teatrowi kabuki oraz regularna orkiestra symfoniczna grająca Beethovena na stacji Châtelet.

Czego słuchać w Paryżu? - oto było moje pytanie, nad odpowiedzią na które męczyłam się długo (okazuje się, że co prawda moją dziedziną pierwszą jest literatura, ale druga to muzyka, nie - teatr). Jazz? Jest zupełnie niezsynchronizowany z tym miastem, przynajmniej na etapie wdrażania się i wgryzania w nie. Klasyka z kolei to zbyt naturalne środowisko dla Paryża, który "nic nie musi", który zdążył przeżyć już lata swojej świetności a teraz może usiąść w wygodnym fotelu, wyciągnąć nogi i słuchać całego dziedzictwa świata, jakiemu wydatnie się przysłużył. Klasyka w Paryżu to jednak onanizm intelektualno-wizerunkowy, prowadzący w krótkiej perspektywie do mdłości (chociaż o mdłościach pojawi się tu więcej podczas części Zapach). Coś orzeźwiającego, nowego, nie będącego hipsterką (jak na przykład hip-hop z Marsylii, miasta-będącego-chyba-Hassliebe-dla-Paryżan)? Dla mnie takim nowym językiem jest opera, w której nigdy nie byłam (wstyd i hańba), której nigdy nie słuchałam. Posiada ona oczywiście największe snobistyczne zaplecze (czy nie o tym pisał Bourdieu?), ale dla mnie jest całkowicie świeża, bo nigdy nie miałam z nią do czynienia. Błogosławieństwo żółtodzioba!

Ale słuch to nie tylko muzyka, słuch to także języki. Na Montmartrze można usłyszeć ich wiele; to dzielnica emigrantów przede wszystkim z Bliskiego Wschodu oraz Afryki. Charcząco-gardłowe głoski mieszają się więc z bełkotliwą francuszczyzną (czy raczej - zbitkami spółgłosek), zaskakująco często można tu też usłyszeć język polski - szkoda jednak, że najczęściej w postaci przekleństw. Chociaż najczęściej podróżuję ze słuchawkami w uszach (ryzykując tym samym życie na ulicach, na których zielone i czerwone światło to raczej rodzaj umownego oznakowania) to coraz częściej orientuję się, że staję się tym samym niewdzięczna miastu, które samo oferuje mi konwersacje z języka napawającego mnie przerażeniem (dopiero zorientowałam się, jak cholernie trudna jest gramatyka francuska. Było uczyć się włoskiego!).

W Paryżu wieczorna cisza jest ciszą samochodowych powrotów do domów, jest ciszą miejską, ewentualnie - nadsekwańską. I chyba szumu drzew - liściastych lub już bez - najbardziej brakuje w tym mieście, brakuje w nim przyrody, choćby za cenę kilku z tych pięknych, cholernych kamieniczek.

środa, 23 października 2013

Paris, Paris?

Mieszkając w Paryżu można nie wiedzieć, że mieszka się w Paryżu. Szczególnie, jeśli waszą jedyną trasą jest tylko ta dom-praca i praca-dom, w porywach jesteście w stanie wyskoczyć na szybkie zakupy do MonoPrix, FranPrix, Carrefour czy też LeaderPrice (zapomnijcie o Alimentation Generale, a już na pewno nigdy nie kupujcie tam serów), poruszacie się wyłącznie metrem (bo najszybciej) i wasz tryb życia waha się między byciem mnichem lub zombie (niewłaściwe skreślić). 

Korzystając z pięknych, słonecznych dni staram się więc spacerować nad Sekwaną lub bywać w okolicy Le Marais. Le Marais, dzielnica gejowsko-żydowska, chociaż nieco pogardliwie traktowana przez część mieszkańców miasta (jest zbyt chick) posiada niesamowitą energię - energię młodości, witalności, odrobiny szaleństwa. Czyli wszystko, czego brakuje stereotypowemu obrazowi Paryża. Warto zabrnąć tam szczególnie w poszukiwaniu ciuchów - ilość second-handów z marynarkami od Givenchy, płaszczami Burberry, ale także boa, których nie powstydziłaby się sama Liza Minelli, jest oszałamiająca. Tam też - na razie - mijałam najbardziej interesujących dla mnie ludzi.

Im dłużej tu mieszkam, tym trudniejsze to miasto się wydaje. Może wynika to z mojego etapu życia, polegającego głównie na permanentnej transformacji (marzę o końcu tegoż etapu, a to przecież dopiero początek...), a może chodzi po prostu o ilość osób, która w najróżniejszy sposób żebrze na ulicach - są ich dziesiątki (metody: na dziecko, na małego pieska, na talent muzyczny, na brak kończyny...). Staram się więc obecnie zejść Paryżowi z oczu, przynajmniej na początku adaptowania się do nowych warunków, bo po co utopić się w mieście, skoro nie potrafi się pływać (a nauka pływania była moim postanowieniem noworocznym!). 

Za jakiś czas jednak postaram się napisać o zapachach Paryża, o kategoriach osób, jeżdżących metrem, o naszych złudnych przekonaniach, związanych z Paryżem jako miastem mody... Najpierw jednak pokonam tęsknotę za Krakowem podczas Festiwalu Conrada, za warszawskimi inspiracjami intelektualnymi i za złudnym poczuciem bezpieczeństwa w Polsce (po raz pierwszy użyto przeciwko mnie argumentu, że jestem obcokrajowcem. Delikatnie pisząc, nie jest to miłe doświadczenie).

poniedziałek, 14 października 2013

Montmartre

Mieszkam przy Stadionie Dziesięciolecia. Nie, to nie żart; jako Prażanka doskonale pamiętam to, co działo się na zbiegu Alei Zielenieckiej i Grochowskiej, wszystkie tunele, budki z najlepszymi hamburgerami i chińszczyzną. Podobno na Stadionie Dziesięciolecia można było kupić wszystko, a szczególnie kałasznikowy.

Teraz zaplanowany nieład ciuchów, walizek i emigrantów najróżniejszej maści odradza się na rogu Boulevard de Rochechouart i Rue de Clignancourt, przy której mieszkam; za 2€ możecie tam kupić wszystko - od wieszaków na ubrania po buty z "prawdziwej bawełny" (w sam raz na paryską "prawdziwą zimę"). Więc zaczynam sobie mieszkać w dzielnicy, której pierwszy upadek przywiódł na nią artystów, a kryzys ekonomiczny - pozostawił samym sobie starszych, coraz bardziej popadających w katatoniczne szaleństwo ludzi. I tylko Sacre-Cœur przypomina, że 18eme arrondissement to jedno z najbardziej uczęszczanych miejsc ze względu na neisamowity widok, rozpościerający się na stolicę Francji. 

Droga na Montmartre była intensywnym wspinaniem się; dość napisać, że znalazłam ten mieszkanio-pokój w cztery dni (kolejny rekord). Pierwsze trzy dni zagęszczone były postaciami, które częściej spotyka się w filmach, niż w życiu: szaloną starszą panią, która miała do wynajęcia różowo-biały pokój (brakowało tam tylko bujanego konia i pozytywki przy lampce nocnej); Paryżanina około pięćdziesiątki, który zapytał, czy chciałabym korzystać z kuchni w mieszkaniu, gdzie miałabym żyć, gdyż powodowałoby to zamieszanie; wreszcie - ukoronowaniem najbardziej nieznośnego rodzaju absurdu było spotkanie ze współlokatorką właścicielki mieszkania, która, dowiedziawszy się, że pochodzę z Warszawy, przewróciła tylko oczami. Ona była z Krakowa. I był to właściwie koniec rozmowy na temat wynajmu.

Ale jestem na Montmartrze, nie muszę myśleć już o tym, co działo się przez ostatni ponad-tydzień, od listopada mogę zacząć względnie normalnie żyć. Tylko, cholera, co to właściwie znaczy.

niedziela, 6 października 2013

Les mots et les choses

Jeśli rzucać wszystko, to dla Paryża. A konkretniej: dla doświadczenia tego miasta swoimi zmysłami. 

Nie radzę jednak go "doświadczać" niedzielnymi porankami (no, chyba, że jest to doświadczanie podczas powrotu po całonocnej imprezie, kiedy zmysły uległy przytępieniu już kilka godzin wcześniej). Ilość nieprzyjemnych zapachów, których jest pełno zarówno na głównych traktach miasta - na przykład Quais bezpośrednio nad Sekwaną czy placu przy Les Halles - jak i na mniejszych, pobocznych uliczkach może przywodzić na myśl rozważania, jak potwornie musiały cuchnąć metropolie jeszcze 150 lat temu. W niedzielne poranki nawet w centrum Paryża (jeśli centrum nazwiemy Ier arrondissement) trudno o napotkanie kogokolwiek; jedyne, co może wtedy powitać niepoważnego wędrowca, to promienie słońca lub strugi nagłego deszczu.

Jeszcze inaczej doświadcza się paryskiego metra, nie wspominając nawet o RER-ach; poczucie wszechobecnej lepkości, atmosfery przypominającej stęchły kisiel, przezroczystą zawiesinę, jest trudny do wyrażenia słowami. Wynika to zapewne stąd, że atmosfera ta - jakiegoś rodzaju brudu, jakiegoś rodzaju zaduchu i czegoś jeszcze, czegoś nieuchwytnego - odbierana zostaje wszelkimi zmysłami, paraliżując je na kilka-kilkanaście minut pobytu w danym środku lokomocji. 

To otępienie, oferowane przez RATP (francuski odpowiednik ZTM-u; czy wspominałam już, że Francuzi uwielbiają wszelkie możliwe skrótowce?) wynagradza niekiedy miasto. Zachowuje się ono czasami jak ktoś, na kim nam zależy, a kto nie zwykł dbać o kontakt z nami; samo daje o sobie znać, macha przyjaźnie, a nawet obiecuje dotrzymać nam towarzystwa na spacerze, stając się towarzyszem najzabawniejszym i najbardziej wartościowym, na jakiego moglibyśmy liczyć. Ale przecież wiemy, że to miasto nie jest nasze i wyświadcza nam raczej uprzejmość; że im bardziej chcemy je mieć dla siebie, tym bardziej będzie ono wszystkich (gdybym stylizowała metafory proustowsko, powinno się tu znaleźć powrównanie do niewiernej kobiety). 

poniedziałek, 30 września 2013

Perturbation

Paryż jest dla ludzi pękniętych, napisałam dziś nieopatrznie znajomej, która mieszkała tu przez sześć lat i od kiedy tylko się przeprowadziła z powrotem do Warszawy, nie odwiedziła Francji. Nie dziwię się jej i stąd to zdanie; zdanie, znaczące tak wiele również dla mnie, wyklikane zupełnie nieopatrznie, jakby zamiast rozumu zadziałała podświadomość. 

Zapewne jednak to nie podświadomość, a emocje wynikające z tygodniowego pobytu w Warszawie - mieście, za którego ulicami tęsknię (a raczej: za bezpieczną i znaną włóczęgą w godzinach bardziej wczesnoporannych, niż późnonocnych; za pewnością, dokąd pójść, żeby spotkać lubianych znajomych, a dokąd nie, by nie napotkać tych nielubianych; ostatecznie za słodką aż do poczucia mdłości bańką pozornej strefy komfortu). Za dużo pojawiło się tych emocji, za mało było czasu na ich uświadomienie - to, co jednak wybija się na plan pierwszy to fakt, iż na razie nie byłabym w stanie znaleźć miejsca w Polsce. 

Wobec tego i jeszcze kilku innych aspektów tych kilku dni (jak zazwyczaj: najbardziej udane okazują się spotkania najmniej pewne, jakby przypadkowe, z dawno niewidzianymi osobami; najciekawsze opinie czy sugestie słyszy się od osób "drugiego stopnia", niekoniecznie zawsze od najbliższych) z ulgą powróciłam do Paryża, a potem napisałam właśnie zdanie o pęknięciu. I rzeczywiście: znajomi, z którymi się spotkałam tutaj, najczęściej wyjechali z powodu złamanego serca, niemożności znalezienia własnej drogi, zrozumienia, o co tak naprawdę im chodzi (niewłaściwe skreślić/właściwe połączyć). Zastanawiam się, skąd bierze się to podleganie schematowi (na przykład: podróż do Paryża chcącej uprawiać "poważną sztukę" młodej kobiety, nieco zbyt emocjonalnej, nieco zbyt intelektualnej, nieco zbyt egzaltowanej) - czy nie jest to Jungowska nadświadomość zbiorowa? A może po prostu karmienie się pustką, nicością, czymś, co nie istnieje? 

Paryż jest dla ludzi pękniętych może właśnie poprzez to nagromadzenie mitów, przez które sam staje się wydmuszką. Mitów obecnych wszędzie, od akordeonistów grających Piazzollę i Bacha w korytarzach metra, poprzez reklamy perfum na każdym przystanu autobusowym, aż do widoku Sekwany i wielości mostów na niej, na czele z caraxowskim Pont Neuf. 

A tymczasem w ramach polskich sentymentów od powrotu do Paryża słucham przede wszystkim Niemena.

poniedziałek, 16 września 2013

L'angoisse

Drugi moment przerażenia minął, pojawił się drugi moment euforii, który musiał zostać zmiażdżony przez rzeczywistość. Na moje szczęście rzeczywistość lubi mnie na tyle, by raczej dać motywującego kopniaka, aniżeli rozkwasić swoim butem na paryskim chodniku - polski telefon ukradziono mi w dniu, w którym kierowana niezrozumiałym imperatywem przeciągnęłam odwiedzającą mnie A. przez dość potworne centrum handlowe, znajdujące się pod Paryżem ("pod" w sensie dosłownym, dokładnie między Châtelet a Hôtel de Ville - doprawdy brzydkie są te bebechy). Z perspektywy wieczoru ta intuicja stała się już oczywistą - tak samo, jak przepisanie najważniejszych numerów telefonów. Pękła jednak pozorna bańka bezpieczeństwa, dzięki której spacery po dzielnicach brzydkich, po fragmentach dzielnic stosunkowo niemiłych nie są obwarowane żadnym niepokojem, kolejne złudzenie rozwiało się w i tak względnie delikatny sposób.

Kolejny prztyczek w nos to nagły brak noclegu na ostatniej paryskiej prostej, może to i dobrze; ostatnio wszystko szło w kierunku takim, jakby moja myśl miała moc sprawczą (Chcesz porozmawiać z kimś mądrym? Proszę bardzo; Chcesz nauczyć się gotować (jeszcze) lepiej? - Dostaniesz taką możliwość). To zresztą przekłada się na pomysły, zaczynają się budzić słowa, zaczynają się pojawiać punkty wyjścia - pytania, na jakie odpowiedź chcę spróbować znaleźć poprzez wgłębienie się w jakiś temat.

A tymczasem tęsknię za jesienią warszawską, za jesienią nieco mniej rześką niż tutejsza. Za wrześniem mniej smutnym w wyrazie, niż ten tutaj (szarego nieba nie ocieplają piękne budynki, ani z wewnątrz, ani z zewnątrz, a deszcz sprawia wrażenie, jakby docierał w najmniejsze nawet uliczki), a może po prostu za tym, czego nie ma jeszcze (października, czyli pierwszych urodzin w, bądź co bądź, zupełnej samotności, połączonych z początkiem trzeciego miesiąca pobytu tutaj) lub już.

wtorek, 10 września 2013

Drugi moment przerażenia

Przez te wszystkie kanały komunikacji, konta, esemesy, wycieka nam dusza - mówi Masłowska w wywiadzie-rzece, którą obecnie promują media, i nie mogę się z tym nie zgodzić. Ostatnio doświadczam tego na własnej skórze, spędzając wiele czasu na FB, czatując i pisząc długie wiadomości/maile z przyjaciółmi czy dobrymi znajomymi, dowiadując się o środowiskowych plotkach, wakacyjnych planach ludzi, którzy właściwie nie są dla mnie interesujący. A jednak lajkuję ich statusy zamiast spacerować nad Sekwaną, opracowywać kolejne fantastyczne zabawy dla moich podopiecznych (jeśli sądzicie, że opieka nad dziećmi - szczególnie bystrymi i o silnej osobowości - to łatwe zadanie, jesteście w błędzie), intensywnie uczyć się francuskiego i angielskiego. Dlaczego? Wirtualna rzeczywistość daje złudne poczucie bezpieczeństwa, jesteś "u siebie" na znajomych stronach, czytając znajome nienawistne komentarze, przyglądając się znajomym sprzeczkom i żartom. W ostatnim czasie odczuwam duże zmęczenie - pierwsza dawka adrenaliny, ta gwarantująca przetrwanie, właśnie się wyczerpała. Za około tydzień pojawi sie kolejna - gdy już trzeba będzie zdecydować, że naprawdę nie wracam do Polski minimum do końca bieżącego roku kalendarzowego, skazując się jeszcze na miesiąc koczowania oraz permanentnej niepewności. 

Powyższy akapit brzmi zapewne niepokojąco, ale ta sytuacja daje również wiele plusów. Zaczynają się odblokowywać we mnie słowa, splot słoneczny daje o sobie znać - pojawiają się wreszcie myśli, warte ujęcia w słowa, mało tego, mimo standardowej emocjonalności coraz częściej w międzywierszach pojawia się również lekkość. Chyba to, czego nie widać w ogóle, zawsze stanowi największy plus dobrowolnych tułaczek. 

Kolejny aspekt mojej włóczęgi: poznaję najzwyklejszy z możliwych Paryż, Paryż dzielnicy jedenastej, dwunastej, dwudziestej, nie - pierwszej, siódmej czy piątej. Niecentralne uliczki miasta, które tylko trochę jest w tych miejscach ładniejsze od Warszawy, na których wieczorami wystają miejscowi emigranci, których kultura przyzwyczaiła właśnie do bezpośrednich form kontaktu, a nie tych wysublimowanych, jak ten informacyjno-egzystencjalny blog, jaki prowadzę tak dla Was - przyjaciół - jak i dla siebie. Ten zwykły Paryż pozwala się nie wściec na potencjał tego miasta i jego mieszkańców, którzy mogliby wszystko, gdyby tylko im się chciało. Na razie odczuwam marazm wśród ludzi, wywołany dziwnym rodzajem rozleniwienia. A przecież to marazm męczył mnie w Warszawie. Okazuje się, że to albo cecha uniwersalna, albo tylko ("tylko") mój własny demon. 

sobota, 7 września 2013

Une vie

Właśnie wybił pierwszy miesiąc pobytu w Paryżu.

Mam pracę oraz widoki na jeszcze inną. Ta "inna", którą zaproponował mi ojciec rodziny, z którą pracuję, polegałaby między innymi na kontaktowaniu się z ministrami Francji, dyrektorami firm komercyjnych oraz zakładów publicznych, współtworzenie pewnej konferencji w Pinakotece. Jeżeli naprawdę się uda, jeżeli nie przestraszę się poprzeczki, jaką właściwie postawiłam sobie sama poprzez przyjazd tutaj - będzie niesamowicie. Bardziej niesamowicie, niż się spodziewałam. Oczywiście, by zrównoważyć wspaniałości - nie mam jeszcze pojęcia, gdzie będę mieszkać w październiku.

Paryżem zaczyna panować jesień, cudowny międzyczas pomiędzy latem a jesienią już minął. Światło na kamienicach zrobiło się bardziej chłodne, a same budynki wyglądają teraz surowiej. Nad Sekwaną przechadza się mniej ludzi, metro jest zatłoczone w godzinach szczytu, a około 23.00 na nocną powierzchnię wychodzą najdziwniejsze - i często naprawdę niebezpieczne, przyprawiające o gęsią skórkę - typy ludzkie, niekiedy zezwierzęcone biedą, niekiedy agresją. 

Spotykam bardzo interesujących mężczyzn. Wyłącznie mężczyzn, nie spotykam żadnych kobiet. Prócz tej najważniejszej - bo Paryż zdecydowanie jest kobietą. I to stereotypowo kapryśną. Za to widzę w przechodzących obok osobach ludzi w pewien sposób mi bliskich - czasem są to zaskakujące fantasmagorie, dawno nie pomyślane osoby, które jednak siedzą gdzieś głęboko, wychodząc na powierzchnię w nieprzewidzianych momentach.

P.S. W bieżącym tygodniu ma szansę pojawić się w "GW" mój artykuł o tutejszym Festivalu d'Automne.

niedziela, 1 września 2013

Le regard éloigné

Drugi dzień całkowitej samotności za mną, jutro - pierwszy moment wyłącznie własnej aktywności. Wiąże się to z koczowaniem, przez najbliższych 20 dni będę spać w trzech miejscach, poznawać nowych ludzi. Sytuacja jest podobna do tej sprzed roku, kiedy przez 10 miesięcy mieszkałam w 10 miejscach, u 10 osób różniących się od siebie diametralnie. A jednak jedno ich łączyło - w jakiś sposób byli dla mnie bliscy. Teraz powracam do koczowania, ale z kilkoma różnicami: swoich gospodarzy nie znam prawie w ogóle, ufam swojemu przeczuciu oraz im samym (prawda jednak jest taka, że oni bardziej ufają mi, zapraszając mnie do domów i wierząc, że nie podpalę im kuchenki); koczuję ponad 1000 km od poprzedniego koczowiska. 

Moje myśli powracają do książki (pierwsza rocznica pierwszego zdania).

środa, 28 sierpnia 2013

L'empire des signes

Następny post miał pojawić się dopiero wtedy, gdy będę mogła pisać nie o emocjach (tych aż zbyt wiele), lecz o faktach. Fakty są takie:

1. Powiodła się moja pierwsza rozmowa o pracę (prawdę napisawszy, druga również). Kilkanaście godzin w tygodniu będę zajmować się dwoma bystrymi urwisami o wyglądzie blond aniołków, którzy słuchają Beethovena, grają w szachy, chodzą na judo i piłkę nożną. Ich rodzice są ciepli i chyba dlatego wybrali mnie, że byli pod wrażeniem powziętej przeze mnie decyzji, co prowadzi prosto do punktu nr 2, czyli

2. Kontakt z ludźmi. Spotykam sporo Francuzów - głównie dzięki portalowi wymiany językowej, ale też znajomych znajomych. W postaci niejakiego N. wróciła część energii, jaką włożyłam w przyjazd do Paryża - niesamowicie bystry doktorant z Ecole Normale, zajmujący się tematem mnie interesującym. Przede wszystkim jednak przyznać muszę, że nowo poznawani ludzie są pod wrażeniem mojej determinacji (a jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że rzeczywiście zaczynam budować swoje paryskie życie).

3. Tęsknota. Za Warszawą nie tęsknię, choć coraz bardziej doceniam fakt, że dosłownie każde miejsce ma swój odrębny klimat i każda kawiarnia jest niepodobna do siebie - Marszałkowska od Rotundy aż do pl. Unii Lubelskiej usiana jest bardzo różnymi "klubokawiarniami", które naprawdę wymykają się definicjom. Jeśli za czymś tęsknię, to raczej za przyjaciółmi (więc: kimś), i złudnym poczuciem bezpieczeństwa, że jest się "u siebie".

4. Polonia w Paryżu. Jak dotąd, najgorsze doświadczenia spotkały mnie podczas rozmów z Polakami z niektórych instytucji tu działających. Starsze pokolenie zatrzymało się gdzieś w czasie oraz przestrzeni, gdzieś pomiędzy stanem wojennym a upadkiem Żelaznej Kurtyny. Nawet na odległość bardzo mocno widać, jak bardzo skłócone jest to środowisko i jak bardzo żywi się resentymentem (trudno już nawet zdefiniować, wobec kogo/czego to resentyment).

5. Oczywiście, największa część tego, kim tu zaczynam się stawać, odbywa się między wierszami powyższych akapitów.

piątek, 9 sierpnia 2013

L'histoire de la folie

Paryż to bodaj jedyne miasto, w którym czuję się bezkarna. Podejrzewam, że tu odczuwam to samo, co niektórzy na co dzień – na przykład M. i M., kiedy obrzucali się śniegiem podczas Wielkiejnocy, kiedy powiedziałam ojcu jednego z nich, że tak bardzo zazdroszczę im tej beztroski, której sama nie mam. Tutaj jest mi lekko, szybciej dochodzę do równowagi, jestem wewnętrznie spokojna mimo rozmaitych emocji, które muszę przepracowywać na bieżąco i w ilości hurtowej. Samo miasto dodaje mi pewności siebie – prześlizgujące się, neutralne choć akceptujące, spojrzenia Francuzów w metrze, rodzaj nonszalancji, przechodzący zapewne w arogancję, która doprowadzać mnie będzie za kilka tygodni do szału; poczucie, że skoro wszystko już jest, a jeśli nie ma, to było, zwalniające z odpowiedzialności za cały świat.

Jeszcze lub już nie czuję się niewygodnie bez tego poczucia, nie boję się jeszcze lub już tego, że właśnie dzięki pozbyciu się polsko-warszawskiego demona wszechobecnej odpowiedzialności mogę wreszcie zająć się sobą – sobą i tylko sobą, spróbować pracować wyłącznie na własny rachunek, troszczyć się wyłącznie o siebie. Jeśli pisać, to tu; jeśli rzucić wyzwanie własnemu losowi, to tu; jeśli rzucać się w przepaść i w trakcie lotu sprawdzić, czy mam spadochron, to właśnie tu. A jeśli mimo wszystkich moich działań okaże się, że to jednak nie ten czas na to miejsce, wtedy rozpocznę jeszcze inny etap – inny niż ten, który planowałam, ale summa summarum, choć prowadzący inną drogą do tego samego celu (czyż nie mówię o byciu szczęśliwą?), to ostatecznie z pewnością jednakowo pożyteczny, choć w sposób odmienny od wyobrażonego. Ale wyobrażone jest czymś innym niż realne – starą prawdę w nową szatę ubrał Lacan, dziecko wieku straconych złudzeń.