niedziela, 15 listopada 2015

zamach

Żeby uwierzyć, że wojna już trwa, trzeba być blisko niej. Ten truizm wypowiadany zostawał podczas zajęcia Krymu tyle razy, zdążyliśmy się z nim osłuchać; kiwamy ze zrozumieniem głową, gdy mawiają, że dystans Syrii, Libii, wschodniej (a i coraz częściej nie tylko wschodniej) Turcji, Kurdystan nie ma znaczenia. Że wojna trwa, tylko nam się wydaje, że wcale tak nie jest, bo nie czujemy jej z powodu dystansu. Potrzeba było aż Paryża, żeby się obudzić. 

Piszę oczywiście wyłącznie o personalnym, pojedynczym obudzeniu. O tym, że rzeczywiście każdy przejazd policji czy karetki na sygnałach wzbudza szybsze bicie serca. Że pasażerowie metra przyglądają się sobie bardziej uważnie, i skanują wzrokiem wsiadających ludzi. Zupełnie, jak gdyby mieli nadzieję, że ich uważność coś zmieni. Zupełnie, jakbyśmy myśleli, że nasza ostrożność to zmieni.

Niestety prawda jest taka, że żadna ostrożność nie ma i nie będzie miała takiej siły, by powstrzymać tego, co najprawdopodobniej właśnie się rozpoczęło. Jestem złym prorokiem - z kim spośród czytających te słowa nie żartowałam, że na pewno trafi się podczas mojego pobytu zamach? Obrzydliwie stać się złym prorokiem, a jeszcze gorzej - widzieć najbliższą przyszłość w czarnych barwach. Widzę ją właśnie w ten sposób: Francja już nasiliła naloty na pozycje zajmowane przez ISIS, za półtora tygodnia odbędzie się tutaj szczyt klimatyczny, latem - podobno Euro. Piszę: podobno, bo nie sądzę, aby się ono odbyło. Teoretycznie wprowadzony został stan wyjątkowy; w praktyce jedyni policjanci, jakich dzisiaj widziałam, byli tylko na placu Republiki. 

Nie wydaje mi się, aby ktokolwiek był tu przygotowany na zapobiegnięcie próbom kolejnych zamachów na taką skalę, na jaką się tu zapowiada - dużo lepiej, co pokazuje TEN artykuł, są wzorowo przygotowani na minimalizowanie ich skutków (co zresztą jest prawdą; w dwie godziny po zamachach merostwo jedenastki otworzyło punkt psychologiczny, szpitale z tego co wiem również wzorowo wywiązały się ze swoich obowiązków podczas krytycznego stanu).

Oczywiście, mogę się w zupełności mylić, mogę nadinterpretować to, co się dzieje, kierowana strachem. Ale teraz rozumiem, co mieli na myśli ci wszyscy ludzie, którzy mówili: wojna już jest. I rozumiem tę bezsilność pomieszaną z lękiem i złością. Z drugiej strony ociągam się z decyzją o szybszym powrocie z kilku powodów: po pierwsze i najważniejsze, naprawdę chcę dokończyć tu sztukę; po drugie, i tak muszę zorganizować sobie warszawskie życie z wyprzedzeniem, mieć gdzie spać i pracować; po trzecie, powrót do Polski w obecnej konfiguracji politycznej jest szalenie nieprzyjemną perspektywą, po czwarte - równie ważne, co pierwsze - wiem, że tu zostawiłam pewną cząstkę serca, może tylko jeden promil, ale coś, co nigdy już nie wróci. Po prostu: coś już nie wróci.

czwartek, 5 listopada 2015

long time no see

Wizyty u lekarza poza krajem stałego pobytu nie są łatwe - a szczególnie w takim okresie zawieszenia, w jakim jestem teraz: bez studiów i pracy, z wizją spędzenia tu tylko kilku tygodni więcej. W wyjaśnianiu samopoczucia nie pomogła też niezwykle ładna pani doktor (w której części Francji produkują zielonookie blondynki metr sześćdziesiąt pięć, ale bez obrączek?), ale paradoksalnie to wyzwanie - oraz zakończenie "Ziemi obiecanej" Reymonta (pomijając opisy, toż to naprawdę jest świetna książka) - nieco mnie ożywiło.

Do wczoraj jeszcze przekonana byłam, że czeka na mnie etat w Państwowej Akademii Nauk, dziś już nie jest to tak pewne. Niemniej jednak wracam do Warszawy - chyba że dostanę telefon z Shakespeare and Co.; jeżeli zostawać we Francji na stałe, to tylko poprzez nieskazitelne CV oraz języki obce, w statusie expata mogącego robić wszystko, na co przyjdzie mu ochota. Bo nie sposób wpasować się w tutejsze społeczeństwo - i nie ma to sensu (bezsensowne pytanie kasjera w sklepie: "Pani jest Francuzką? Bo wszystko pani dobrze rozumie i mówi, ale ma pani akcent.." WTF. Polecam ponadto nowy artykuł z New York Timesa). A poza tym, jak bumerang wraca poczucie, że szczególnie w tej chwili ludzie tacy jak my są w Polsce potrzebni.

Co do sztuki, napisanych jest jakieś 40%, dużo czytam. I czekam na nową część rytmu.

sobota, 10 października 2015

Rzymskie powroty

Nie będę pisać o rzymskich wakacjach, gdyż powinny się one zamienić raczej w krótkometrażowy film grozy (mam nadzieję, że zdążę napisać pierwszą wersję scenariusza jeszcze w Paryżu). Ważne jednak, że z ogromną przyjemnością powitałam zupełnie niezatłoczony Paryż, jego przewidywalność i znajomość zasad poruszania się po nim, brak chaosu.

Niemniej jednak coraz częściej zdarzają się tu pozornie drobne sytuacje sprawiające, że przypominam sobie, że jest to najprawdopodobniej najmniej bezpieczna stolica Europy. Wczoraj było to kilku oficerów żandarmerii, którzy przeszukali cały pociąg metra, zanim pozwolili wysiąść i wsiąść pasażerom na stacji Pigalle; również w okolicach budynków żydowskiej społeczności, uzbrojonych w karabiny wojskowych jest coraz więcej.

Nie zmienia to jednak faktu, że czerpię przyjemność z prostych czynności: czytania w pełnym słońcu w Tuileries, bagietki, sera i wina; coraz to nowych miejsc, odkrywanych w okolicach Kanału, uprzejmości pasażerów w komunikacji miejskiej (nie spodziewałabym się, że kiedykolwiek napiszę to o Paryżu). Szukam rytmu, ale ten zdecydowanie zbliża się wielkimi krokami (uff!).

wtorek, 29 września 2015

Chmury i suchoty

Po kilku dniach zachmurzonego ducha i umysłu wróciłam do siebie; niezaprzeczalnie pomogli w tym starzy i nowi paryscy przyjaciele, ale przede wszystkim - pogoda. Nieprzyzwoicie błękitne niebo, które wygląda zza kasztana rosnącego tuż pod moim oknem (to jemu zawdzięczać będę stały deficyt witaminy D w organizmie) każdego dnia wyciąga nad Bassin de la Vilette i Canal St. Martin.

Dzielnica, w której mieszkam, jest naprawdę idealna: przyjazna zwyczajnym ludziom, którzy tu żyją, cudowna w swej różnorodności i pokojowej - przynajmniej na pierwszy, niewprawny rzut oka - egzystencji, pełna dzieci, kawiarni i miejsc powodujących, że ma się ochotę na chwilę zatrzymać. Co chyba najbardziej mnie zaskoczyło, to poczucie, że tu istnieje jednak życie.

I po raz pierwszy również mam poczucie, że mogłabym tu naprawdę żyć - widując się ze znajomymi raz na kilka dni, chodząc na imprezy, pracując tu i ówdzie (bo stała praca dla większości mojego pokolenia jest tu zupełnie niedostępna, co przyznają tak pracujący starsi o generację, zakorzenieni już tu ludzie, jak i absolwenci ENS, nie wspominając o towarzyszach niedoli-ekspatach, nawet amerykańskich). Tylko jakiś głosik, oczywiście, mówi, że to nie miejsce dla mnie.

Pomijam już fakt, że marzę o wannie. I o tym, by wreszcie włączyli tu ogrzewanie, inaczej skończy się na suchotach - co w przypadku polskich artystów (in spe czy nie) jest jednak trop cliché.

Sam proces pisania już się rozpoczął, choć bardzo powoli; mam pomysł na całą konstrukcję. Jeszcze tylko kilkaset stron do przeczytania, kilkoro odpowiedzi do znalezienia, i gotowe.

wtorek, 22 września 2015

Le 19ème arrondissement

Czy powinnam wspomnieć, że mieszkam w dzielnicy żydowskiej? 

Historia migracji żydowskiej do Paryża w ogóle jest interesująca; do końca dziewiętnastego wieku ci emigrujący z Europy Wschodniej trafiali przede wszystkim do Le Marais. Na początku wieku dwudziestego jednak sytuacja się zmieniła, Marais było już przepełnione i zbyt drogie (doprawdy, zaskakujące), Montmartre zajęli artyści, a Portes (Clignancourt i St Ouen) - kolejno: Węgrzy i Polacy. 

Nie pozostawało zatem nic innego, jak zacząć zajmować świeżo dokoptowane do Paryża quartiers: Belleville oraz la Villette. Proces ten rozpoczął się po pierwszej wojnie światowej; na Belleville domy znajdowali Żydzi aszkenazyjscy, la Villette zajmowali raczej sefardyjczycy. Historia dołożyła swoje trzy grosze, powodując w latach trzydziestych kolejny napływ grup z Europy Wschodniej; lata pięćdziesiąte z kolei owocowały exodusem Żydów z krajów Maghrebu. Ci ostatni zresztą aktywnie uczestniczyli w transformacji przedmieść wschodniego Paryża w jego integralną część, a także stali się głównymi beneficjentami programu mieszkaniowego, przeznaczonego właśnie dla repatriantów.

Dziś można stwierdzić, że Le Marais stało się dla paryskich Żydów miejscem współtworzącym ich tożsamość i przynależność do grupy, podczas gdy życie codzienne prowadzą właśnie w dziewiętnastce.

(informacje zaczerpnięte stąd)

Na razie tylko tyle, bo nie sposób pisać o czynionych przeze mnie przygotowaniach do pisania (fascynacja Eliasem Canettim, dużo czytam i spaceruję).


wtorek, 15 września 2015

le temps retrouvé

Po ponad roku czas najwyższy wrócić do pisania bloga. Zabawne, że przypomniałam sobie o jego istnieniu jakiś miesiąc temu - a w zasadzie przypomniała mi o nim O., która zapytała, czy wrócę do jego pisania. Wracam, bo nie warto pisać tego samego dziesiątki razy.

Mieszkanie, jakie przydarzyło mi się (bo trudno to nazwać "znalezieniem", prędzej "wpadnięciem" w moją orbitę) jest w zasadzie dużo lepsze, aniżeli się spodziewałam. Duże (jakieś 25 metrów), w dobrym stanie, choć skromne - i przede wszystkim, we wspaniałej okolicy, pełnej knajpek indyjskich, azjatyckich, graffiti, neonów, sklepów papierniczych. Na nic nie mogę narzekać.

I w zasadzie to właśnie pierwsze wrażenie po powrocie: nastawiałam się raczej na walkę z mało przyjemnymi Francuzami, zaczepne spojrzenia w metrze i ogólny trud powrotu. A tymczasem: w metrze razem z innymi pasażerami obserwuję psa o zdecydowanie bardziej optymistycznym od jego właścicielki nastawieniu do życia; zmieniam linię i siadam naprzeciwko młodej kobiety w hidżabie z krnąbrną trzy-, może czterolatką, która po prostu stoi, nie chce przytrzymywać się żadnego uchwytu i przygląda się po prostu nam wszystkim z chmurną miną, a tuż przed wyjściem przystaje przede mną i macha na pożegnanie; przy Collège de France zaczepia mnie jakaś pani po sześćdziesiątce, rozmawiamy kilkanaście minut i wymieniamy się numerami telefonu - okazuje się, że jest producentką telewizyjną, a w latach 70. pracowała w Beaubourg z Kantorem.

A ponadto: wita mnie pogoda z mojego raju (najbardziej sprawiedliwy świat po śmierci byłby, sądzę, solipsystyczny: czeka cię w nim dokładnie to, co, jak uważasz, tam zastaniesz) - dwadzieścia stopni, lekki wiatr, błękitne, gdzieniegdzie zachmurzone niebo. I boskie światło. Naprawdę, wyłącznie dla światła warto tu przyjechać.

Oto wszystkie małe cuda, które udowadniają, że karmy nie ojebiesz. Ani nie unikniesz. Na szczęście.