piątek, 20 października 2017

Jamais deux sans trois

No i jestem, a skoro jestem, wracam też do bloga – z niejaką opieszałością, trochę z tym charakterystycznym wstydem (i rozczuleniem), gdy się spogląda na swoje stare zapiski. Cztery lata na tym etapie życia to potwornie dużo czasu: znowu kilka dobrych przeprowadzek więcej, poważniejsze prace, doświadczenia, silniejsze przyjaźnie, wspaniały związek i mała stabilizacja. Ale też pierwsze poczucia bezsiły, stopniowego poznawania swoich granic, a nawet poważnych kryzysów osobistych.

Dziwnie więc jest być z powrotem w Paryżu, bo nie odczuwam ekscytacji, tylko ulgę – a ulga ta jest o tyle zwodnicza, że rozleniwia na wielu płaszczyznach: nie czuję potrzeby tak intensywnego zgłębiania miasta (przecież je znam!), liczę na nieprzypadkowe przypadki, które trochę zakręcą moim wahadłem i ustawią wizję życia. A przecież to tak nie działa.

Na razie właśnie dobiłam do swojego docelowego miejsca zamieszkania, 15 minut spacerem od Jardin de Plantes, od Luxembourg, i nadrabiam półtora roku niewidzenia przyjaciół. Powoli, mówię sobie, a przecież jednocześnie wiem, że to zaledwie kilka miesięcy. Dziwny to czas: produktywne zawieszenie i wyczekiwanie na to, co będzie się działo w Polsce.

Tymczasem na pocieszenie jest jednak Paryż, który ma mi do zaoferowania same uśmiechy; te porozumiewawcze z mamami dzieci, rzuconymi w przelocie; pokątne uśmiechy z metra, gdy się podczytuje tytuł cudzej książki; przypadkowy uśmiech na ulicy, którego jedynym celem jest poprawienie humoru. Działa.