wtorek, 29 września 2015

Chmury i suchoty

Po kilku dniach zachmurzonego ducha i umysłu wróciłam do siebie; niezaprzeczalnie pomogli w tym starzy i nowi paryscy przyjaciele, ale przede wszystkim - pogoda. Nieprzyzwoicie błękitne niebo, które wygląda zza kasztana rosnącego tuż pod moim oknem (to jemu zawdzięczać będę stały deficyt witaminy D w organizmie) każdego dnia wyciąga nad Bassin de la Vilette i Canal St. Martin.

Dzielnica, w której mieszkam, jest naprawdę idealna: przyjazna zwyczajnym ludziom, którzy tu żyją, cudowna w swej różnorodności i pokojowej - przynajmniej na pierwszy, niewprawny rzut oka - egzystencji, pełna dzieci, kawiarni i miejsc powodujących, że ma się ochotę na chwilę zatrzymać. Co chyba najbardziej mnie zaskoczyło, to poczucie, że tu istnieje jednak życie.

I po raz pierwszy również mam poczucie, że mogłabym tu naprawdę żyć - widując się ze znajomymi raz na kilka dni, chodząc na imprezy, pracując tu i ówdzie (bo stała praca dla większości mojego pokolenia jest tu zupełnie niedostępna, co przyznają tak pracujący starsi o generację, zakorzenieni już tu ludzie, jak i absolwenci ENS, nie wspominając o towarzyszach niedoli-ekspatach, nawet amerykańskich). Tylko jakiś głosik, oczywiście, mówi, że to nie miejsce dla mnie.

Pomijam już fakt, że marzę o wannie. I o tym, by wreszcie włączyli tu ogrzewanie, inaczej skończy się na suchotach - co w przypadku polskich artystów (in spe czy nie) jest jednak trop cliché.

Sam proces pisania już się rozpoczął, choć bardzo powoli; mam pomysł na całą konstrukcję. Jeszcze tylko kilkaset stron do przeczytania, kilkoro odpowiedzi do znalezienia, i gotowe.

wtorek, 22 września 2015

Le 19ème arrondissement

Czy powinnam wspomnieć, że mieszkam w dzielnicy żydowskiej? 

Historia migracji żydowskiej do Paryża w ogóle jest interesująca; do końca dziewiętnastego wieku ci emigrujący z Europy Wschodniej trafiali przede wszystkim do Le Marais. Na początku wieku dwudziestego jednak sytuacja się zmieniła, Marais było już przepełnione i zbyt drogie (doprawdy, zaskakujące), Montmartre zajęli artyści, a Portes (Clignancourt i St Ouen) - kolejno: Węgrzy i Polacy. 

Nie pozostawało zatem nic innego, jak zacząć zajmować świeżo dokoptowane do Paryża quartiers: Belleville oraz la Villette. Proces ten rozpoczął się po pierwszej wojnie światowej; na Belleville domy znajdowali Żydzi aszkenazyjscy, la Villette zajmowali raczej sefardyjczycy. Historia dołożyła swoje trzy grosze, powodując w latach trzydziestych kolejny napływ grup z Europy Wschodniej; lata pięćdziesiąte z kolei owocowały exodusem Żydów z krajów Maghrebu. Ci ostatni zresztą aktywnie uczestniczyli w transformacji przedmieść wschodniego Paryża w jego integralną część, a także stali się głównymi beneficjentami programu mieszkaniowego, przeznaczonego właśnie dla repatriantów.

Dziś można stwierdzić, że Le Marais stało się dla paryskich Żydów miejscem współtworzącym ich tożsamość i przynależność do grupy, podczas gdy życie codzienne prowadzą właśnie w dziewiętnastce.

(informacje zaczerpnięte stąd)

Na razie tylko tyle, bo nie sposób pisać o czynionych przeze mnie przygotowaniach do pisania (fascynacja Eliasem Canettim, dużo czytam i spaceruję).


wtorek, 15 września 2015

le temps retrouvé

Po ponad roku czas najwyższy wrócić do pisania bloga. Zabawne, że przypomniałam sobie o jego istnieniu jakiś miesiąc temu - a w zasadzie przypomniała mi o nim O., która zapytała, czy wrócę do jego pisania. Wracam, bo nie warto pisać tego samego dziesiątki razy.

Mieszkanie, jakie przydarzyło mi się (bo trudno to nazwać "znalezieniem", prędzej "wpadnięciem" w moją orbitę) jest w zasadzie dużo lepsze, aniżeli się spodziewałam. Duże (jakieś 25 metrów), w dobrym stanie, choć skromne - i przede wszystkim, we wspaniałej okolicy, pełnej knajpek indyjskich, azjatyckich, graffiti, neonów, sklepów papierniczych. Na nic nie mogę narzekać.

I w zasadzie to właśnie pierwsze wrażenie po powrocie: nastawiałam się raczej na walkę z mało przyjemnymi Francuzami, zaczepne spojrzenia w metrze i ogólny trud powrotu. A tymczasem: w metrze razem z innymi pasażerami obserwuję psa o zdecydowanie bardziej optymistycznym od jego właścicielki nastawieniu do życia; zmieniam linię i siadam naprzeciwko młodej kobiety w hidżabie z krnąbrną trzy-, może czterolatką, która po prostu stoi, nie chce przytrzymywać się żadnego uchwytu i przygląda się po prostu nam wszystkim z chmurną miną, a tuż przed wyjściem przystaje przede mną i macha na pożegnanie; przy Collège de France zaczepia mnie jakaś pani po sześćdziesiątce, rozmawiamy kilkanaście minut i wymieniamy się numerami telefonu - okazuje się, że jest producentką telewizyjną, a w latach 70. pracowała w Beaubourg z Kantorem.

A ponadto: wita mnie pogoda z mojego raju (najbardziej sprawiedliwy świat po śmierci byłby, sądzę, solipsystyczny: czeka cię w nim dokładnie to, co, jak uważasz, tam zastaniesz) - dwadzieścia stopni, lekki wiatr, błękitne, gdzieniegdzie zachmurzone niebo. I boskie światło. Naprawdę, wyłącznie dla światła warto tu przyjechać.

Oto wszystkie małe cuda, które udowadniają, że karmy nie ojebiesz. Ani nie unikniesz. Na szczęście.