piątek, 13 grudnia 2013

Paryż mierzony zmysłami: wzrok


Czas skończyć z Paryżem zmysłowym, a moment jest na to dobry – za tydzień jedyne, czym będę zajęta, to pakowanie plecaka na przyjazd do Warszawy. Mam nadzieję, że do tego czasu pogoda pozostanie taką, jaką miałam okazję podziwiać przez ostatnich kilka dni; surowe słońce świeciło swoim słabym światłem na bezchmurnym od świtu niebie. Wyjątkiem było jedynie dzisiejsze popołudnie: najpierw mgliste, potem deszczowe. Mgła przypominała raczej pajęczynę bieli, która – szczególnie jesienią – potrafi rozpościerać się między drzewami w lesie, zmieniając je w groźne obiekty; paryska mgła oplatała budynki i skwer obok Cinémathèque Française.

Wzrok zostawiłam na koniec, bo najtrudniej opisać najoczywistsze; tę haussmanowską precyzję ulic i kamienic, do której niezmiernie szybko można się przyzwyczaić. Niekiedy jedynie odzywa się we mnie polska mentalność, narzekająca w wewnętrznym monologu: tak tu pięknie, tak estetycznie, że aż prosi się, aby coś rozpieprzyć. Na szczęście (?), w Paryżu istnieje równie wiele miejsc szpetnych, jak pięknych – nie tyle jednak chodzi o budownictwo, co o przerażające zaniedbanie. Brud i śmieci obecne są tu prawie na każdym kroku (a po doświadczeniu przesiadki z jednej linii metra w drugą na Châtelet pijaczków w warszawskich środkach komunikacji traktować można jako przyjemnie pachnących i dobrze wychowanych panów).

Kolejnym aspektem wzrokowego Paryża jest konieczność konfrontacji z mitem tego miasta jako miasta mody. Hm, nie. Francuzki – czym jestem bardzo zawiedziona – nie są niedbałe w swojej elegancji, są (generalizując, oczywiście) tylko niedbałe. Zdecydowanie stawiają na wygodę i nawet o tej porze roku częściej widuję kobiety w Nike'ach, aniżeli w butach na obcasie. Dużo prościej można napotkać doskonale ubranego, bardzo przystojnego mężczyznę w przedziale wiekowym 25-45. Polacy mogliby się wiele nauczyć od Francuzów, natomiast Polki są i ładniejsze, i przykładające większą uwagę do stylu – mimo braku sklepów takich, jak ACP, Zadig&Voltaire, The Kooples, nie wspominając o Comptoir de cotonniers oraz zawartości galerii La Fayette czy butików przy rue Saint-Honoré...

Co jednak stanowi bardzo miłą odmianę – praktycznie nie istnieje tu zjawisko dresiarstwa, a hipsterzy, jeśli już funkcjonują, to w obrębie kilku tylko ulic 2ème arrondissement. A i tak hipsterstwo wygląda tu inaczej, skontaminowało się ze świetnymi, niewielkimi i przytulnymi restauracjami, które sąsiadują z rzemieślnikami (papeteria, fotograf kolodionowy(!), stolarz robiący zabawki, którego można podglądać przez szybę w pasażu w pobliżu Étienne Marcel).

Przechodząc przez centralne dzielnice Paryża, jest co oglądać; nie sposób jednak odpędzić się od myśli, że już nie jest to nawet konsumpcjonizm, ale dziwny, bliżej nieokreślony stan po. Kto kupuje te wszystkie piękne rzeczy w równie pięknych sklepach? Czy nie stały się one bardziej wysublimowaną częścią turystyki? A może odpowiedzi nie są ważne, skoro tylu osobom odpowiada ten styl życia – od wystawy do wystawy, od metki do metki. Boję się tym zarazić, a w Paryżu jest to dość proste. Szczególnie w momencie, w którym – to coraz bardziej możliwe – zdobycie pieniędzy wystarczających na wydawanie ich na te przedmioty wydaje się być kwestią czasu. Ale to inna historia, do opowiedzenia na żywo.

Do zobaczenia za tydzień!

poniedziałek, 9 grudnia 2013

post wściekło-sentymentalny

Dziś udało mi się sfinalizować absolutnie ostatnią rzecz, która była potrzebna do "zwykłego" życia we Francji - konto bankowe. Po przebrnięciu przez stosy dokumentów (należy okazać m.in.: zaświadczenie o zarobkach od pracodawcy oraz zaświadczenie o zamieszkiwaniu jednego miejsca przez okres dłuższy niż trzy miesiące, poparte rachunkiem za wodę czy prąd) udało się. Żyję już normalnie, u siebie, zwyczajnie. Dnie mijają, podobne do siebie. 

I jest mi z tym niewygodnie, już ruszyłabym się z miejsca, pojechała dalej (tym razem - o wiele dalej), ponownie decydując się na etap przetrwania, znajdowania, niepewności. Ucieczka to i uzależnienie od silnych emocji, żywienie się co prawda życiem prawdziwym, a nie wirtualnym, ale jednak nałóg. Nałóg adrenaliny, tej, co pozwala nie myśleć, zapominać, nie pracować systematycznie, nie przepracowywać wydarzeń na bieżąco. Inna sprawa - jest to smutne wrażenie, w którym upewniłam się podczas ostatniego weekendu, szampańsko spędzonego z przyjaciółką przede wszystkim na żartach i spacerach - to mój ambiwalentny stosunek do Paryża. Pisząc wprost, nie przepadam za nim, oto wniosek po kilku miesiącach pobytu. Paryż to miasto doskonałe do przebywania, nic-nie-robienia, kilkudniowej terapii, której świadkiem (oraz, przynajmniej częściowo, składnikiem) bywałam parę razy. Nie jest to jednak miasto do życia, przynajmniej - nie dla mnie. 

Gdyby Warszawę pozbawić negatywnego aspektu tej gigantycznej energii, która w niej panuje! Niestety, nie jest to możliwe; nie pozostaje więc nic innego, jak szukać dalej. A na międzyczas zostaje poezja:

in time’s a noble mercy of proportion
with generosities beyond believing
(though flesh and blood accuse him of coercion
or mind and soul convict him of deceiving)

whose ways are neither reasoned nor unreasoned,
his wisdom cancels conflict and agreement
–saharas have their centuries,ten thousand
of which are smaller than a rose’s moment

there’s time for laughing and there time for crying–
for hoping for despair for peace for longing
–a time for growing and a time for dying:
a night for silence and a day for singing

but more than all(as all your more than eyes
tell me)there is a time for timelessness

//cummings