Rozmawiałam dziś z A. (pozdrawiam), która odbywa właśnie ze swoim mężczyzną podróż po Azji, od Chin poczynając a na Indonezji kończąc. Narzekała na brak wina - a raczej, jego występowanie po horrendalnych cenach. Uśmiechnęłam się do siebie z mojej paryskiej kanapy, napisałam: no tak, tu jest wszystko, po czym zaczęłam zastanawiać się nad tym, co napisałam. Okazało się - co gorsza - że to prawda. Dla miłośników kuchni wszelakiej, którzy z różnych powodów nie chcą lub nie mogą wyjechać do Azji lub na Bliski Wschód, Paryż jest idealnym celem wycieczki kulinarnej.
Tylko w okolicy miejsca, w którym mieszkam, znajdują się: prawdziwa hinduska kantyna (nazywa się właśnie cantine), serwująca jedzenie "od swoich dla swoich"; sklep z produktami sprowadzanymi z Afryki (Senegal, Kamerun, RPA); sklep z produktami z Ameryki Południowej (yerba mate w 800 rodzajach, kawa oraz sprzedawcy mówący po hiszpańsku z prędkością światła) oraz kilka tureckich, marokańskich czy też algierskich boucheries.
Od mięsa warto rozpocząć opisywanie smaków Paryża (wegetarianie niech przejdą do następnego akapitu): tutejsze czerwone mięso jest daleko lepszej jakości, niż to, z jakim miałam do czynienia w Polsce. Ono po porstu pachnie - zarówno w stanie surowym, jak i po ugotowaniu/usmażeniu/upieczeniu. Nie umiem tego opisać, bo zazwyczaj nie lubiłam mięsa, ale można to chyba porównać do wrażeń zapachowych, jakie robią na nosie świeże i już-nie-tak-świeże ryby (choć oczywiście, odcień tego zapachu jest zgoła inny). Prócz czerwonego mięsa nie sposób zapomnieć o niejakich merguezach (jedzonych przeze mnie po raz pierwszy, notabene, z J. na Saskiej Kępie), które są idealnym posiłkiem przed suto zakrapianą imprezą - może nieco zbyt ciężkostrawne, ale o wyrazistym smaku, niezmiernie sycące kiełbaski, które powinno się przyrządzać już bez użycia tłuszczu. Są jeszcze chipolitas, coś w stylu polskiej białej kiełbasy; już ich zapach przyprawia mnie jednak o dreszcze i mdłości.
Paryż to jednak również - i może przede wszystkim - prawdziwe zagłębie warzyw i owoców. Nazw wszystkich nie znam nawet po polsku, więc nie będę nawet próbowała się wysilać, ale szczerze polecam zupę marchwiowo-batatowo-kokosową z dodatkiem curry. Prócz tego figi, jakie mamy okazję jadać w Polsce wyłącznie w okolicach września, tu królują na każdym straganie, a rodzajów winogron jest bez liku; tak samo zresztą jak gruszek (co zdziwiło mnie nieco, jabłka i gruszki w hurtowych ilościach funkcjonowały dotąd w moim umyśle jedynie jako składniki złotej, polskiej jesieni).
Smak paryski w największej mierze mogę jednak opisać poprzez relację kulinarną z dwóch wizyt, jakie złożyłam w miniony weekend. Pierwsza - kolacja u mojego szefostwa wraz z rodziną mojej szefowej (taki rodzaj zaproszenia nie jest standardowy we Francji). Ilość quiches ze wszystkimi możliwymi wsadami: cebulą oraz serem, kozim serem oraz pomidorami (po okresie nienawiści do koziego sera zaczynam się do niego przyzwyczajać, ponieważ jest wszechobecny), orzechami i serem (tak, ser jest wszędzie), bagietki i dobierane do nich dodatki (bardzo popularne są tu wszelkie mięsne mazidła oraz pasztety: kacze, gęsie, królicze, bażancie, ale oczywiście występuje jrównież nieśmiertelny hummus), wspomniana przeze mnie wyżej zupa, a na deser... oczywiście, sery. Sery, które zmieniają się również w miarę pór roku (o czym zaraz).
Drugą biesiadą - bo tylko tak to mogę nazwać - był obiad z pewnym Polskim Człowiekiem Kultury, który mieszka w Paryżu już od 30 lat. Wraz z żoną (jest ona fizykiem; odżyło moje pragnienie rzucenia wszystkiego w cholerę i wybrania się do Heidelbergu, by studiować fizykę cząstek kwantowych; dlaczego nie poszłam na fizykę?) urządzili nam (nasza trójka + ich przyjaciel, profesor historii z Poznania) wielką fetę; szampan o 13 naprawdę nie jest najlepszym pomysłem, szczególnie, jeśli potem doprawia się go kilkoma kieliszkami porto. A te szlachetne alkohole miały za towarzystwo nie mniej szlachetne pożywienie: krewetki, cielęcinę oraz... sery. No własnie, sery - nie będę nawet próbowała się o nich wypowiadać, gdyż zupełnie, zupełnie się na nich nie znam; przekażę tylko wiedzę dopiero co zdobytą: po pierwsze, od później jesieni do końca zimy istnieje pewien specjalny rodzaj sera, którego nie kroi się, a raczej nakłada na talerz za pomocą łyżki; po drugie - przydatne dla "bywających": gdy na stół wchodzą sery, można nabrać ich tyle, ile się chce, ale nie dobiera się ich później. Twoja strata!
Gdy do wspomnień minionego weekendu dodam jeszcze relację z ulubionych pod względem kulinarnym miejsc w Paryżu (tarta tatin, którą uwielbiam, w typowo paryskiej Cafe de Pont Neuf; croque monsieur, czyli zwyczajowe danie lunchowe składające się z chleba, szynki i sera w Sevigne, po zjedzeniu którego masz dosyć sera przez najbliższy tydzień; no i bagietki, tarty cytrynowe, słodkie aż do bólu zębów macarrones, gorfy, naleśniki, i dżemy! neisamowite dżemy, zbieram zamówienia na święta), przyprawione lampką dobrego wina, które można tu kupić już za 4-5€... Tak, Paryż to pod względem kulinarnym idealne miejsce do życia.