wtorek, 26 listopada 2013

Paryż mierzony zmysłami: smak

Rozmawiałam dziś z A. (pozdrawiam), która odbywa właśnie ze swoim mężczyzną podróż po Azji, od Chin poczynając a na Indonezji kończąc. Narzekała na brak wina - a raczej, jego występowanie po horrendalnych cenach. Uśmiechnęłam się do siebie z mojej paryskiej kanapy, napisałam: no tak, tu jest wszystko, po czym zaczęłam zastanawiać się nad tym, co napisałam. Okazało się - co gorsza - że to prawda. Dla miłośników kuchni wszelakiej, którzy z różnych powodów nie chcą lub nie mogą wyjechać do Azji lub na Bliski Wschód, Paryż jest idealnym celem wycieczki kulinarnej.

Tylko w okolicy miejsca, w którym mieszkam, znajdują się: prawdziwa hinduska kantyna (nazywa się właśnie cantine), serwująca jedzenie "od swoich dla swoich"; sklep z produktami sprowadzanymi z Afryki (Senegal, Kamerun, RPA); sklep z produktami z Ameryki Południowej (yerba mate w 800 rodzajach, kawa oraz sprzedawcy mówący po hiszpańsku z prędkością światła) oraz kilka tureckich, marokańskich czy też algierskich boucheries.

Od mięsa warto rozpocząć opisywanie smaków Paryża (wegetarianie niech przejdą do następnego akapitu): tutejsze czerwone mięso jest daleko lepszej jakości, niż to, z jakim miałam do czynienia w Polsce. Ono po porstu pachnie - zarówno w stanie surowym, jak i po ugotowaniu/usmażeniu/upieczeniu. Nie umiem tego opisać, bo zazwyczaj nie lubiłam mięsa, ale można to chyba  porównać do wrażeń zapachowych, jakie robią na nosie świeże i już-nie-tak-świeże ryby (choć oczywiście, odcień tego zapachu jest zgoła inny). Prócz czerwonego mięsa nie sposób zapomnieć o niejakich merguezach (jedzonych przeze mnie po raz pierwszy, notabene, z J. na Saskiej Kępie), które są idealnym posiłkiem przed suto zakrapianą imprezą - może nieco zbyt ciężkostrawne, ale o wyrazistym smaku, niezmiernie sycące kiełbaski, które powinno się przyrządzać już bez użycia tłuszczu. Są jeszcze chipolitas, coś w stylu polskiej białej kiełbasy; już ich zapach przyprawia mnie jednak o dreszcze i mdłości.

Paryż to jednak również - i może przede wszystkim - prawdziwe zagłębie warzyw i owoców. Nazw wszystkich nie znam nawet po polsku, więc nie będę nawet próbowała się wysilać, ale szczerze polecam zupę marchwiowo-batatowo-kokosową z dodatkiem curry. Prócz tego figi, jakie mamy okazję jadać w Polsce wyłącznie w okolicach września, tu królują na każdym straganie, a rodzajów winogron jest bez liku; tak samo zresztą jak gruszek (co zdziwiło mnie nieco, jabłka i gruszki w hurtowych ilościach funkcjonowały dotąd w moim umyśle jedynie jako składniki złotej, polskiej jesieni). 

Smak paryski w największej mierze mogę jednak opisać poprzez relację kulinarną z dwóch wizyt, jakie złożyłam w miniony weekend. Pierwsza - kolacja u mojego szefostwa wraz z rodziną mojej szefowej (taki rodzaj zaproszenia nie jest standardowy we Francji). Ilość quiches ze wszystkimi możliwymi wsadami: cebulą oraz serem, kozim serem oraz pomidorami (po okresie nienawiści do koziego sera zaczynam się do niego przyzwyczajać, ponieważ jest wszechobecny), orzechami i serem (tak, ser jest wszędzie), bagietki i dobierane do nich dodatki (bardzo popularne są tu wszelkie mięsne mazidła oraz pasztety: kacze, gęsie, królicze, bażancie, ale oczywiście występuje jrównież nieśmiertelny hummus), wspomniana przeze mnie wyżej zupa, a na deser... oczywiście, sery. Sery, które zmieniają się również w miarę pór roku (o czym zaraz).

Drugą biesiadą - bo tylko tak to mogę nazwać - był obiad z pewnym Polskim Człowiekiem Kultury, który mieszka w Paryżu już od 30 lat. Wraz z żoną (jest ona fizykiem; odżyło moje pragnienie rzucenia wszystkiego w cholerę i wybrania się do Heidelbergu, by studiować fizykę cząstek kwantowych; dlaczego nie poszłam na fizykę?) urządzili nam (nasza trójka + ich przyjaciel, profesor historii z Poznania) wielką fetę; szampan o 13 naprawdę nie jest najlepszym pomysłem, szczególnie, jeśli potem doprawia się go kilkoma kieliszkami porto. A te szlachetne alkohole miały za towarzystwo nie mniej szlachetne pożywienie: krewetki, cielęcinę oraz... sery. No własnie, sery - nie będę nawet próbowała się o nich wypowiadać, gdyż zupełnie, zupełnie się na nich nie znam; przekażę tylko wiedzę dopiero co zdobytą: po pierwsze, od później jesieni do końca zimy istnieje pewien specjalny rodzaj sera, którego nie kroi się, a raczej nakłada na talerz za pomocą łyżki; po drugie - przydatne dla "bywających": gdy na stół wchodzą sery, można nabrać ich tyle, ile się chce, ale nie dobiera się ich później. Twoja strata!

Gdy do wspomnień minionego weekendu dodam jeszcze relację z ulubionych pod względem kulinarnym miejsc w Paryżu (tarta tatin, którą uwielbiam, w typowo paryskiej Cafe de Pont Neuf; croque monsieur, czyli zwyczajowe danie lunchowe składające się z chleba, szynki i sera w Sevigne, po zjedzeniu którego masz dosyć sera przez najbliższy tydzień; no i bagietki, tarty cytrynowe, słodkie aż do bólu zębów macarrones, gorfy, naleśniki, i dżemy! neisamowite dżemy, zbieram zamówienia na święta), przyprawione lampką dobrego wina, które można tu kupić już za 4-5€... Tak, Paryż to pod względem kulinarnym idealne miejsce do życia.

czwartek, 21 listopada 2013

Metro jako źródło cierpień

Napisz o Paryżu w kontekście mitu miasta zakochanych, przedstaw to w kąśliwy sposób - pisze do mnie O. Dzień wcześniej dostaję żartobliwego maila z Krakowa: Pani Olgo, staje się pani coraz bardziej ironiczna. Muszę zacząć uważać, by ironia nie przerodziła się w cynizm i nie zrobiła przerzutów z mózgu na resztę organizmu (to po prostu znak, by przestać mieszkać samej i poszukać współlokatora, zamiast pogrążać się w desperackim pracoholizmie).

Zamiast o zakochanych (brrr!), będzie więc kilka akapitów o metrze. Czy czujesz największą bezsilność w metrze albo RER? Właśnie doszłam do wniosku, że część smutnego Paryża ma smak i dźwięk właśnie paryskiego metra, napisała do mnie A. i nie sposób się z nią nie zgodzić, szczególnie ostatnio. Miesiąc temu napisałabym przede wszyskim o neutralnej przestrzeni tego środka lokomocji, o nic-nie-mówiących wyrazach twarzy jego użytkowników; dziś jednak sądzę, że twarze te mówią wiele. Moim zdaniem wyrażają przede wszystkim otępiałą rezygnację - zupełnie inaczej niż w Warszawie, w której większość osób w metrze przybiera wyraz twarzy pod tytułem od.....cie się ode mnie wszyscy. Powinnam jednak zaznaczyć - ponownie - iż to naprawdę zależy od linii metra oraz odcinku drogi, które ono aktualnie przebywa. Od około 18.30 do 20 (tu dzień pracy rozpoczyna się później, około 9-10, i później się kończy - zazwyczaj w podanych przeze mnie godzinach) linię nr 1 okupują przede wszystkim panowie w garniturach oraz panie w ołówkowych spódnicach (opcjonalnie: z torebkami Louisa Vuittona). Jeżeli chcecie wybrać się na przejażdżkę metrem z ludźmi pachnącymi najlepszymi perfumami, na pewno świetnym wyborem są okolice Opery. Jednak linia numer 4, którą jeżdżę najczęściej, wydaje się być jedną z najmniej bezpiecznych i najbardziej kolorowych (bynajmniej nie o kolor skóry mi chodzi). Paryskie metro widziało już wszystko, a na podłodze każdego wagonu z pewnością gościła krew - tak częste są tu bójki. Na podłodze jednej z linii często zresztą gościł (przynajmniej jesienią) bezdomny bez nóg, który ślizgając się po powierzchni próbował zdobyć pieniądze od pasażerów.

Stacje metra są błogosławieństwem - szczególnie teraz, kiedy pogoda przestała traktować Paryż ulgowo, ciągle pada i wieje, wieje przeszywająco, nie da się myśleć przez tak gwałtowny wiatr, on wywiewa wszystko - przede wszystkim dla bezdomnych. Wobec czego, trzeba to powiedzieć, metro potwornie śmierdzi. 

Tyle o, rzekłabym, trudnościach. Bo poza nimi paryskie metro jest cudownie logiczne, a Paryż staje się dzięki sieci równomiernie rozsianych po mieście stacjach idealnym miastem do gubienia się i chodzenia bez celu. Jak można się tu zgubić, skoro zawsze - prędzej czy później - trafimy na którąkolwiek z linii? Zapewne dzięki niemu to miasto wydaje mi się małe, podobne w rozmiarach do Warszawy, a przecież zupełnie tak nie jest.

Poniżej wrzucam moją mapkę metra - czerwone plamy to: miejsce, w którym mieszkam (Chateau Rouge), miejsca, w których pracuję (oba ulokowane są tuż przy Łuku); czarne okręgi to miejsca, w których mieszkałam dzięki uprzejmości znajomych; błękitne - moje ulubione obszary miasta; na żółto wreszcie zaznaczone jest Ecole Normale Superieure. Od którego moje myśli odbiegają coraz to dalej. Ale to inna historia.


niedziela, 10 listopada 2013

Paryż mierzony zmysłami: Węch

Zmysł powonienia w Paryżu może zwariować. Bo z tym miastem jest trochę tak, jak z przyjaźnią z osobą cierpiącą na borderline - na początku nigdy nie wiesz, co dobrego lub złego spotka cię na kolejnej uliczce; później zaczynasz uczyć się konkretnych miejsc, newralgicznych punktów dzielnic i przygotowujesz się na najlepsze lub najgorsze, próbując zachować własną równowagę.

I znowu: zapachy miasta można opisywać liniami metra. Po pierwsze, istnieją linie posiadające wyjątkowy tylko sobie zapach - najlepszym tego przykładem jest linia metra nr 6 (Charles de Gaulle – Étoile - Nation). Po drugie, linie, które przejeżdżają przez główne atrakcje turystyczne oraz bogatsze dzielnice pełne są bardzo dobrze pachnących ludzi, czego przykładem może być linia numer 1 (jeżdżąca z La Défense, czyli biurowego obszaru Paryża, znajdującego się w trzeciej strefie, do Château de Vincennes, wokół którego zabudowania mieszkalne przypominają ponoć miasteczko Wilanów; ponoć, bo jeszcze tam nie byłam). Ale są również linie metra, tak jak linia 2 i 4, w której często znajdują się kloszardzi (którzy zasługują, swoją drogą, na zupełnie oddzielny tekst).

Podejrzewam również, że każda dzielnica ma swój zapach - a może to tylko jej atmosfera? W każdym razie, szesnastka (z Łukiem Triumfalnym i Wieżą Eiffela), w której większość mieszkańców to biali mieszczanie około czterdziestki oraz sporo starszych osób, wygląda i pachnie jak Paryż, który chcielibyśmy znać. Le Marais, najmodniejsza okolica miasta pełna jest cudownych miejsc, które roztaczają swoją woń kilkanaście metrów naprzód: począwszy od najbardziej znanego falafela w mieście, do którego zawijasy kolejki ciągną się przez kolejne uliczki, poprzez sklep z kosmetykami, których zapach można wybrać samemu, aż do lokalnych perfumerii.

Bo perfumy w Paryżu stanowią - znowu - oddzielny temat. Nawet w znanych nam dobrze perfumeriach, jak Douglas czy Sephora znaleźć można dosłownie dziesiątki zapachów więcej; na półkach stoją również dziecięce flakony firmowane przez Burberry, Diora i tym podobne marki. Najciekawsze jednak wydają się być te perfumerie lokalne, małe, wyglądające bardziej jak ekskluzywne delikatesy. Jeszcze nie odważyłam się tam wejść, czuję, że stanowią one wehikuł do wkroczenia w inną rzeczywistość.

Ale Paryż to również zapach jedzenia: dopiero kupionej świeżej bagietki lub pain chocolat; sera, którego woń rozchodzi się w innym pokoju, jeśli trzymasz go zbyt długo w lodówce; świeżo przyrządzanej co rano latte (błogosławieństwo kawiarki); specyficznej woni owoców morza, sprzedawanych na cośrodowych i cosobotnich targach, podczas przemierzania których nos musi przyzwyczaić się do specyfiki zapachu dopiero co przywiezionych małż, ostryg i krewetek.

Te wszystkie nakładki zapachowe na miasto każą mi jednak sądzić, że pod nimi znajduje się coś jeszcze, coś nieuchwytnego - może to zapach budulca kamienic, trochę piaskowca, trochę mniej szlachetnego materiału (jedna z historyczek sztuki czytająca tego bloga może mnie wyprowadzić z ewentualnego błędu)? Nie wiem, naprawdę nie wiem; im dłużej tu mieszkam, tym bardziej skomplikowane staje się to miasto. I... myślę sobie, że nie chciałabym w nim żyć naprawdę wiele lat.