czwartek, 31 października 2013

Paryż mierzony zmysłami: Słuch

Czym jest cisza? - odpowiedź na to pytanie po kilkunastu (już!) tygodniach w Paryżu wydaje mi się być już zupełnie inną, niż tą sprzed kilku miesięcy.

Tu dzień rozpoczyna się dwoma dźwiękami: klaksonu ciągle tej samej ciężarówki, która między ósmą a ósmą trzydzieści próbuje przecisnąć się przez kiszkę rue de Clignancourt, oraz odgłosu kłótni moich sąsiadów z lewej strony pokoju. Przy krzykach jadam więc zazwyczaj śniadanie (trzeba jednak przyznać tej parze, że gdy milczą, słuchają świetnej muzyki: od Nicka Cave'a do Emiliany Torrini), próbując skupić się raczej na rześkim paryskim powietrzu (gdyby miało ono jakąś barwę, pewnie byłaby ona chłodna i świetlista jak materiał tutejszych kamienic). 

I chociaż - jak już wspominałam - można żyć w Paryżu nie zdając sobie sprawy z tego, co to właściwie za miasto, to oferuje ono bogatą ofertę koncertów w metrze: na liniach zahaczających o największe atrakcje turystyczne pojawiają się ciągle te same osoby, a repertuar doprawdy jest rozmaity. W tej Playliście Libertango i Piazzolla już od dawna są passé; ja codziennie stykam się z portugalskim popowym hitem ubiegłego lata, piosenką Heal the world Michaela Jacksona z solówką na saksofonie a nawet - Careless whisper George'a Michaela (na dobry początek tygodnia). Z co bardziej ambitnych rzeczy: melorecytacja (?) podobna teatrowi kabuki oraz regularna orkiestra symfoniczna grająca Beethovena na stacji Châtelet.

Czego słuchać w Paryżu? - oto było moje pytanie, nad odpowiedzią na które męczyłam się długo (okazuje się, że co prawda moją dziedziną pierwszą jest literatura, ale druga to muzyka, nie - teatr). Jazz? Jest zupełnie niezsynchronizowany z tym miastem, przynajmniej na etapie wdrażania się i wgryzania w nie. Klasyka z kolei to zbyt naturalne środowisko dla Paryża, który "nic nie musi", który zdążył przeżyć już lata swojej świetności a teraz może usiąść w wygodnym fotelu, wyciągnąć nogi i słuchać całego dziedzictwa świata, jakiemu wydatnie się przysłużył. Klasyka w Paryżu to jednak onanizm intelektualno-wizerunkowy, prowadzący w krótkiej perspektywie do mdłości (chociaż o mdłościach pojawi się tu więcej podczas części Zapach). Coś orzeźwiającego, nowego, nie będącego hipsterką (jak na przykład hip-hop z Marsylii, miasta-będącego-chyba-Hassliebe-dla-Paryżan)? Dla mnie takim nowym językiem jest opera, w której nigdy nie byłam (wstyd i hańba), której nigdy nie słuchałam. Posiada ona oczywiście największe snobistyczne zaplecze (czy nie o tym pisał Bourdieu?), ale dla mnie jest całkowicie świeża, bo nigdy nie miałam z nią do czynienia. Błogosławieństwo żółtodzioba!

Ale słuch to nie tylko muzyka, słuch to także języki. Na Montmartrze można usłyszeć ich wiele; to dzielnica emigrantów przede wszystkim z Bliskiego Wschodu oraz Afryki. Charcząco-gardłowe głoski mieszają się więc z bełkotliwą francuszczyzną (czy raczej - zbitkami spółgłosek), zaskakująco często można tu też usłyszeć język polski - szkoda jednak, że najczęściej w postaci przekleństw. Chociaż najczęściej podróżuję ze słuchawkami w uszach (ryzykując tym samym życie na ulicach, na których zielone i czerwone światło to raczej rodzaj umownego oznakowania) to coraz częściej orientuję się, że staję się tym samym niewdzięczna miastu, które samo oferuje mi konwersacje z języka napawającego mnie przerażeniem (dopiero zorientowałam się, jak cholernie trudna jest gramatyka francuska. Było uczyć się włoskiego!).

W Paryżu wieczorna cisza jest ciszą samochodowych powrotów do domów, jest ciszą miejską, ewentualnie - nadsekwańską. I chyba szumu drzew - liściastych lub już bez - najbardziej brakuje w tym mieście, brakuje w nim przyrody, choćby za cenę kilku z tych pięknych, cholernych kamieniczek.

środa, 23 października 2013

Paris, Paris?

Mieszkając w Paryżu można nie wiedzieć, że mieszka się w Paryżu. Szczególnie, jeśli waszą jedyną trasą jest tylko ta dom-praca i praca-dom, w porywach jesteście w stanie wyskoczyć na szybkie zakupy do MonoPrix, FranPrix, Carrefour czy też LeaderPrice (zapomnijcie o Alimentation Generale, a już na pewno nigdy nie kupujcie tam serów), poruszacie się wyłącznie metrem (bo najszybciej) i wasz tryb życia waha się między byciem mnichem lub zombie (niewłaściwe skreślić). 

Korzystając z pięknych, słonecznych dni staram się więc spacerować nad Sekwaną lub bywać w okolicy Le Marais. Le Marais, dzielnica gejowsko-żydowska, chociaż nieco pogardliwie traktowana przez część mieszkańców miasta (jest zbyt chick) posiada niesamowitą energię - energię młodości, witalności, odrobiny szaleństwa. Czyli wszystko, czego brakuje stereotypowemu obrazowi Paryża. Warto zabrnąć tam szczególnie w poszukiwaniu ciuchów - ilość second-handów z marynarkami od Givenchy, płaszczami Burberry, ale także boa, których nie powstydziłaby się sama Liza Minelli, jest oszałamiająca. Tam też - na razie - mijałam najbardziej interesujących dla mnie ludzi.

Im dłużej tu mieszkam, tym trudniejsze to miasto się wydaje. Może wynika to z mojego etapu życia, polegającego głównie na permanentnej transformacji (marzę o końcu tegoż etapu, a to przecież dopiero początek...), a może chodzi po prostu o ilość osób, która w najróżniejszy sposób żebrze na ulicach - są ich dziesiątki (metody: na dziecko, na małego pieska, na talent muzyczny, na brak kończyny...). Staram się więc obecnie zejść Paryżowi z oczu, przynajmniej na początku adaptowania się do nowych warunków, bo po co utopić się w mieście, skoro nie potrafi się pływać (a nauka pływania była moim postanowieniem noworocznym!). 

Za jakiś czas jednak postaram się napisać o zapachach Paryża, o kategoriach osób, jeżdżących metrem, o naszych złudnych przekonaniach, związanych z Paryżem jako miastem mody... Najpierw jednak pokonam tęsknotę za Krakowem podczas Festiwalu Conrada, za warszawskimi inspiracjami intelektualnymi i za złudnym poczuciem bezpieczeństwa w Polsce (po raz pierwszy użyto przeciwko mnie argumentu, że jestem obcokrajowcem. Delikatnie pisząc, nie jest to miłe doświadczenie).

poniedziałek, 14 października 2013

Montmartre

Mieszkam przy Stadionie Dziesięciolecia. Nie, to nie żart; jako Prażanka doskonale pamiętam to, co działo się na zbiegu Alei Zielenieckiej i Grochowskiej, wszystkie tunele, budki z najlepszymi hamburgerami i chińszczyzną. Podobno na Stadionie Dziesięciolecia można było kupić wszystko, a szczególnie kałasznikowy.

Teraz zaplanowany nieład ciuchów, walizek i emigrantów najróżniejszej maści odradza się na rogu Boulevard de Rochechouart i Rue de Clignancourt, przy której mieszkam; za 2€ możecie tam kupić wszystko - od wieszaków na ubrania po buty z "prawdziwej bawełny" (w sam raz na paryską "prawdziwą zimę"). Więc zaczynam sobie mieszkać w dzielnicy, której pierwszy upadek przywiódł na nią artystów, a kryzys ekonomiczny - pozostawił samym sobie starszych, coraz bardziej popadających w katatoniczne szaleństwo ludzi. I tylko Sacre-Cœur przypomina, że 18eme arrondissement to jedno z najbardziej uczęszczanych miejsc ze względu na neisamowity widok, rozpościerający się na stolicę Francji. 

Droga na Montmartre była intensywnym wspinaniem się; dość napisać, że znalazłam ten mieszkanio-pokój w cztery dni (kolejny rekord). Pierwsze trzy dni zagęszczone były postaciami, które częściej spotyka się w filmach, niż w życiu: szaloną starszą panią, która miała do wynajęcia różowo-biały pokój (brakowało tam tylko bujanego konia i pozytywki przy lampce nocnej); Paryżanina około pięćdziesiątki, który zapytał, czy chciałabym korzystać z kuchni w mieszkaniu, gdzie miałabym żyć, gdyż powodowałoby to zamieszanie; wreszcie - ukoronowaniem najbardziej nieznośnego rodzaju absurdu było spotkanie ze współlokatorką właścicielki mieszkania, która, dowiedziawszy się, że pochodzę z Warszawy, przewróciła tylko oczami. Ona była z Krakowa. I był to właściwie koniec rozmowy na temat wynajmu.

Ale jestem na Montmartrze, nie muszę myśleć już o tym, co działo się przez ostatni ponad-tydzień, od listopada mogę zacząć względnie normalnie żyć. Tylko, cholera, co to właściwie znaczy.

niedziela, 6 października 2013

Les mots et les choses

Jeśli rzucać wszystko, to dla Paryża. A konkretniej: dla doświadczenia tego miasta swoimi zmysłami. 

Nie radzę jednak go "doświadczać" niedzielnymi porankami (no, chyba, że jest to doświadczanie podczas powrotu po całonocnej imprezie, kiedy zmysły uległy przytępieniu już kilka godzin wcześniej). Ilość nieprzyjemnych zapachów, których jest pełno zarówno na głównych traktach miasta - na przykład Quais bezpośrednio nad Sekwaną czy placu przy Les Halles - jak i na mniejszych, pobocznych uliczkach może przywodzić na myśl rozważania, jak potwornie musiały cuchnąć metropolie jeszcze 150 lat temu. W niedzielne poranki nawet w centrum Paryża (jeśli centrum nazwiemy Ier arrondissement) trudno o napotkanie kogokolwiek; jedyne, co może wtedy powitać niepoważnego wędrowca, to promienie słońca lub strugi nagłego deszczu.

Jeszcze inaczej doświadcza się paryskiego metra, nie wspominając nawet o RER-ach; poczucie wszechobecnej lepkości, atmosfery przypominającej stęchły kisiel, przezroczystą zawiesinę, jest trudny do wyrażenia słowami. Wynika to zapewne stąd, że atmosfera ta - jakiegoś rodzaju brudu, jakiegoś rodzaju zaduchu i czegoś jeszcze, czegoś nieuchwytnego - odbierana zostaje wszelkimi zmysłami, paraliżując je na kilka-kilkanaście minut pobytu w danym środku lokomocji. 

To otępienie, oferowane przez RATP (francuski odpowiednik ZTM-u; czy wspominałam już, że Francuzi uwielbiają wszelkie możliwe skrótowce?) wynagradza niekiedy miasto. Zachowuje się ono czasami jak ktoś, na kim nam zależy, a kto nie zwykł dbać o kontakt z nami; samo daje o sobie znać, macha przyjaźnie, a nawet obiecuje dotrzymać nam towarzystwa na spacerze, stając się towarzyszem najzabawniejszym i najbardziej wartościowym, na jakiego moglibyśmy liczyć. Ale przecież wiemy, że to miasto nie jest nasze i wyświadcza nam raczej uprzejmość; że im bardziej chcemy je mieć dla siebie, tym bardziej będzie ono wszystkich (gdybym stylizowała metafory proustowsko, powinno się tu znaleźć powrównanie do niewiernej kobiety).