Czym jest cisza? - odpowiedź na to pytanie po kilkunastu (już!) tygodniach w Paryżu wydaje mi się być już zupełnie inną, niż tą sprzed kilku miesięcy.
Tu dzień rozpoczyna się dwoma dźwiękami: klaksonu ciągle tej samej ciężarówki, która między ósmą a ósmą trzydzieści próbuje przecisnąć się przez kiszkę rue de Clignancourt, oraz odgłosu kłótni moich sąsiadów z lewej strony pokoju. Przy krzykach jadam więc zazwyczaj śniadanie (trzeba jednak przyznać tej parze, że gdy milczą, słuchają świetnej muzyki: od Nicka Cave'a do Emiliany Torrini), próbując skupić się raczej na rześkim paryskim powietrzu (gdyby miało ono jakąś barwę, pewnie byłaby ona chłodna i świetlista jak materiał tutejszych kamienic).
I chociaż - jak już wspominałam - można żyć w Paryżu nie zdając sobie sprawy z tego, co to właściwie za miasto, to oferuje ono bogatą ofertę koncertów w metrze: na liniach zahaczających o największe atrakcje turystyczne pojawiają się ciągle te same osoby, a repertuar doprawdy jest rozmaity. W tej Playliście Libertango i Piazzolla już od dawna są passé; ja codziennie stykam się z portugalskim popowym hitem ubiegłego lata, piosenką Heal the world Michaela Jacksona z solówką na saksofonie a nawet - Careless whisper George'a Michaela (na dobry początek tygodnia). Z co bardziej ambitnych rzeczy: melorecytacja (?) podobna teatrowi kabuki oraz regularna orkiestra symfoniczna grająca Beethovena na stacji Châtelet.
Czego słuchać w Paryżu? - oto było moje pytanie, nad odpowiedzią na które męczyłam się długo (okazuje się, że co prawda moją dziedziną pierwszą jest literatura, ale druga to muzyka, nie - teatr). Jazz? Jest zupełnie niezsynchronizowany z tym miastem, przynajmniej na etapie wdrażania się i wgryzania w nie. Klasyka z kolei to zbyt naturalne środowisko dla Paryża, który "nic nie musi", który zdążył przeżyć już lata swojej świetności a teraz może usiąść w wygodnym fotelu, wyciągnąć nogi i słuchać całego dziedzictwa świata, jakiemu wydatnie się przysłużył. Klasyka w Paryżu to jednak onanizm intelektualno-wizerunkowy, prowadzący w krótkiej perspektywie do mdłości (chociaż o mdłościach pojawi się tu więcej podczas części Zapach). Coś orzeźwiającego, nowego, nie będącego hipsterką (jak na przykład hip-hop z Marsylii, miasta-będącego-chyba-Hassliebe-dla-Paryżan)? Dla mnie takim nowym językiem jest opera, w której nigdy nie byłam (wstyd i hańba), której nigdy nie słuchałam. Posiada ona oczywiście największe snobistyczne zaplecze (czy nie o tym pisał Bourdieu?), ale dla mnie jest całkowicie świeża, bo nigdy nie miałam z nią do czynienia. Błogosławieństwo żółtodzioba!
Ale słuch to nie tylko muzyka, słuch to także języki. Na Montmartrze można usłyszeć ich wiele; to dzielnica emigrantów przede wszystkim z Bliskiego Wschodu oraz Afryki. Charcząco-gardłowe głoski mieszają się więc z bełkotliwą francuszczyzną (czy raczej - zbitkami spółgłosek), zaskakująco często można tu też usłyszeć język polski - szkoda jednak, że najczęściej w postaci przekleństw. Chociaż najczęściej podróżuję ze słuchawkami w uszach (ryzykując tym samym życie na ulicach, na których zielone i czerwone światło to raczej rodzaj umownego oznakowania) to coraz częściej orientuję się, że staję się tym samym niewdzięczna miastu, które samo oferuje mi konwersacje z języka napawającego mnie przerażeniem (dopiero zorientowałam się, jak cholernie trudna jest gramatyka francuska. Było uczyć się włoskiego!).
W Paryżu wieczorna cisza jest ciszą samochodowych powrotów do domów, jest ciszą miejską, ewentualnie - nadsekwańską. I chyba szumu drzew - liściastych lub już bez - najbardziej brakuje w tym mieście, brakuje w nim przyrody, choćby za cenę kilku z tych pięknych, cholernych kamieniczek.