środa, 28 sierpnia 2013

L'empire des signes

Następny post miał pojawić się dopiero wtedy, gdy będę mogła pisać nie o emocjach (tych aż zbyt wiele), lecz o faktach. Fakty są takie:

1. Powiodła się moja pierwsza rozmowa o pracę (prawdę napisawszy, druga również). Kilkanaście godzin w tygodniu będę zajmować się dwoma bystrymi urwisami o wyglądzie blond aniołków, którzy słuchają Beethovena, grają w szachy, chodzą na judo i piłkę nożną. Ich rodzice są ciepli i chyba dlatego wybrali mnie, że byli pod wrażeniem powziętej przeze mnie decyzji, co prowadzi prosto do punktu nr 2, czyli

2. Kontakt z ludźmi. Spotykam sporo Francuzów - głównie dzięki portalowi wymiany językowej, ale też znajomych znajomych. W postaci niejakiego N. wróciła część energii, jaką włożyłam w przyjazd do Paryża - niesamowicie bystry doktorant z Ecole Normale, zajmujący się tematem mnie interesującym. Przede wszystkim jednak przyznać muszę, że nowo poznawani ludzie są pod wrażeniem mojej determinacji (a jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że rzeczywiście zaczynam budować swoje paryskie życie).

3. Tęsknota. Za Warszawą nie tęsknię, choć coraz bardziej doceniam fakt, że dosłownie każde miejsce ma swój odrębny klimat i każda kawiarnia jest niepodobna do siebie - Marszałkowska od Rotundy aż do pl. Unii Lubelskiej usiana jest bardzo różnymi "klubokawiarniami", które naprawdę wymykają się definicjom. Jeśli za czymś tęsknię, to raczej za przyjaciółmi (więc: kimś), i złudnym poczuciem bezpieczeństwa, że jest się "u siebie".

4. Polonia w Paryżu. Jak dotąd, najgorsze doświadczenia spotkały mnie podczas rozmów z Polakami z niektórych instytucji tu działających. Starsze pokolenie zatrzymało się gdzieś w czasie oraz przestrzeni, gdzieś pomiędzy stanem wojennym a upadkiem Żelaznej Kurtyny. Nawet na odległość bardzo mocno widać, jak bardzo skłócone jest to środowisko i jak bardzo żywi się resentymentem (trudno już nawet zdefiniować, wobec kogo/czego to resentyment).

5. Oczywiście, największa część tego, kim tu zaczynam się stawać, odbywa się między wierszami powyższych akapitów.

piątek, 9 sierpnia 2013

L'histoire de la folie

Paryż to bodaj jedyne miasto, w którym czuję się bezkarna. Podejrzewam, że tu odczuwam to samo, co niektórzy na co dzień – na przykład M. i M., kiedy obrzucali się śniegiem podczas Wielkiejnocy, kiedy powiedziałam ojcu jednego z nich, że tak bardzo zazdroszczę im tej beztroski, której sama nie mam. Tutaj jest mi lekko, szybciej dochodzę do równowagi, jestem wewnętrznie spokojna mimo rozmaitych emocji, które muszę przepracowywać na bieżąco i w ilości hurtowej. Samo miasto dodaje mi pewności siebie – prześlizgujące się, neutralne choć akceptujące, spojrzenia Francuzów w metrze, rodzaj nonszalancji, przechodzący zapewne w arogancję, która doprowadzać mnie będzie za kilka tygodni do szału; poczucie, że skoro wszystko już jest, a jeśli nie ma, to było, zwalniające z odpowiedzialności za cały świat.

Jeszcze lub już nie czuję się niewygodnie bez tego poczucia, nie boję się jeszcze lub już tego, że właśnie dzięki pozbyciu się polsko-warszawskiego demona wszechobecnej odpowiedzialności mogę wreszcie zająć się sobą – sobą i tylko sobą, spróbować pracować wyłącznie na własny rachunek, troszczyć się wyłącznie o siebie. Jeśli pisać, to tu; jeśli rzucić wyzwanie własnemu losowi, to tu; jeśli rzucać się w przepaść i w trakcie lotu sprawdzić, czy mam spadochron, to właśnie tu. A jeśli mimo wszystkich moich działań okaże się, że to jednak nie ten czas na to miejsce, wtedy rozpocznę jeszcze inny etap – inny niż ten, który planowałam, ale summa summarum, choć prowadzący inną drogą do tego samego celu (czyż nie mówię o byciu szczęśliwą?), to ostatecznie z pewnością jednakowo pożyteczny, choć w sposób odmienny od wyobrażonego. Ale wyobrażone jest czymś innym niż realne – starą prawdę w nową szatę ubrał Lacan, dziecko wieku straconych złudzeń.