Za tydzien minie szesc miesiecy, odkad pojawilam sie w Paryzu. Wtedy kierowana 'slepa' wiara w powodzenie i jasnymi planami; dzis w jakims sensie madrzejsza, w jakims sensie mniej zagubiona, w jakims - duzo bardziej. Chyba tak wyglada po prostu wolnosc, kiedy nie musisz martwic sie o egzystencje w sensie fizjologicznym, za to zastanawiasz sie glownie nad swoja egzystencja.
Przyznac jednak musze, ze to pol roku nie ma znaczenia o tyle, ze dopiero od kilku dni czuje sie na swoim miejscu. Punkt zero przydarzyl sie ponownie, czuje, ze jestem w swoim czasie i na swoim miejscu, choc nie wiem, co one przyniosa; przestaje tworzyc sobie strefe pozornego komfortu i na nowo zaczynam blakac sie po nieznanym. A nieznane w Paryzu sklada sie z:
- niezliczonych sciezynek i restauracyjek Montmartre'u sprawiajacych, ze wieczorne powroty do siebie przemieniaja sie w przygode;
- zimowo-niezimowej pogody, utrzymujacego sie przez kilka dni deszczu i czestej mgly, tak roznej od doswiadczen z ostatnich warszawskich zim, pelnych czerni asfaltu, bieli sniegu, a potem - szarosci blota;
- pisania pierwszych listow od osmiu lub dziesieciu lat;
- samotnego picia wina po dlugim czasie abstynencji i traktowanie tego jako najlepszy sposob na spedzenie piatkowego wieczou;
- namacalnego doswiadczania czasu, przypominania snow starszych i nowszych.
Chce tu zostac, chce zostac na co najmniej rok, chociaz sprawy i rzeczy zaczynaja sie nieco komplikowac; mam nadzieje jednak, ze to, co zalezne ode mnie, da sie zrealizowac, a co nie - okaze sie ostatecznie pojsc wlasciwym torem.